top of page

Gdzie byłby ksiądz Popiełuszko dziś, gdyby żył?




Oto historia księdza Jerzego Popiełuszki oczami jego przyjaciela ‒ ks. Stanisława Małkowskiego, który również czasach PRL-u przeznaczony był „do likwidacji”. Wyroku na szczęście nie udało się wykonać. Losy tych dwóch Niezłomnych Duchownych splotły się w przedziwny sposób, a ich historia nadal trwa i niemo do nas krzyczy. Jeden poniósł męczeńską śmierć, drugi po jego śmierci przechodził białe męczeństwo, doznając odsunięcia i wszelkiego rodzaju zakazów, restrykcji i ograniczeń. Gdzie byłby ksiądz Popiełuszko dziś, gdyby żył? Gdyby nie zginął brutalnie zamordowany? Czy nie czekałby go taki sam los, jaki spotkał jego przyjaciela? Odsunięcie, zniknięcie i zapomnienie?


Poniższy tekst pochodzi z książki "Ksiądz. Historia zawierzenia silniejszego niż nienawiść i śmierć", Wojciecha Sumlińskiego. Zostały wybrane fragmenty dotyczące przede wszystkim ks. Jerzego, choć cała książka poświęcona jest ks. Małkowskiemu i na prawdę godna jest polecenia! To napisany przez życie thriller, wciągający od pierwszej do ostatniej strony!


Wojciech Sumliński odsłania przed nami sporo nieznanych faktów dotyczących ks. Popiełuszki, takich jak wydany mu na dzień przed jego śmiercią zakaz odprawiania Mszy św. i głoszenia homilii oraz wcześniejsze liczne szykany ze strony władz kościelnych, łącznie z przeszkodzeniem mu w spotkaniu z Janem Pawłem II podczas jego wizyty w Polsce w 1983 r.


„To zarazem zapis nieprawdopodobnie prawdziwych wydarzeń ujawniających szereg wstrząsających tajemnic, które obnażają rzeczywistość, w jakiej żyjemy i udzielają odpowiedzi na pytania pozostające dotąd bez odpowiedzi”.


 

‒ Wiem o wielu sprawach, o których nie mówiłem dotąd nikomu. Na przykład o tym, że wbrew temu, co się twierdzi, ksiądz Jerzy nie miał zaufania do swojego kierowcy. A ściśle mówiąc ‒ utracił je. Podobnie zresztą jak utraciła je najbliższa rodzina Jurka, która od dwudziestu lat nie chce znać Waldemara Chrostowskiego, uważając go za Judasza po prostu.


‒ A ksiądz? Za kogo uważa go ksiądz? ‒ zapytałem wciąż nieco zaskoczony tak szczerym tokiem rozmowy. W świecie, do którego przywykłem, uprawiając taki zawód, jaki uprawiałem, w świecie ludzi pokrętnych, których prawica nie wiedziała nawet, co czyni lewica, był to widok tak rzadki jak biały hipopotam ‒ albo i rzadszy. Wydawało mi się, że ksiądz na moment się zawahał ‒ ale może rzeczywiście tylko tak mi się wydawało, bo po chwili odezwał się głosem, w którym nie było śladu zawahania.


‒ Wierzy pan w to, że oczy są szybami duszy? ‒ spytał, odpowiadając pytaniem na pytanie (...). Nie czekając na moją odpowiedź, ksiądz kontynuował. ‒ W oczach każdego człowieka wypisane jest wszystko: czego pożąda i czego nie pragnie, co jest dla niego wartością, a co jej falsyfikatem, co zrobił w życiu dobrego i jak wiele skrzywdził osób, dobro i zło, prawda i fałsz, jednym słowem to, jacy jesteśmy, po prostu. Mówię panu o tym wszystkim dlatego, że od czasu tej strasznej zbrodni nie rozmawiałem z Waldemarem Chrostowskim już nigdy, ale moje oczy i jego oczy spotkały się kiedyś, jeden jedyny raz. Było to kilka lat po tym, jak zamordowano księdza Jerzego, na przystanku autobusowym przy placu Komuny Paryskiej w Warszawie, dzisiejszym Placu Wilsona. Oczekiwaliśmy na autobus, wpadliśmy na siebie ‒ ktoś mógłby powiedzieć: przypadkiem ‒ i wtedy spojrzałem w jego oczy, po raz pierwszy i jak dotąd ostatni od 1984, a on spojrzał w moje oczy. Trwało to tylko jedną maleńką chwilkę i nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem, bo on momentalnie spuścił wzrok, odwrócił się i szybko odszedł z tego przystanku. Uciekł po prostu. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund, błysk chwili, ale wystarczająco długo, bym zobaczył, co miałem zobaczyć. (…)

 

Uświadomiłem sobie naraz, że tak naprawdę po raz pierwszy nasze ścieżki przecięły się jeszcze w latach 70., gdy ksiądz był młodym, pełnym entuzjazmu wikarym w parafii mojego dzieciństwa, Świętego Jozafata, na warszawskim Żoliborzu. W następnych latach zapamiętałem księdza Małkowskiego jako koncelebransa, wiernego towarzysza i najbliższego przyjaciela księdza Jerzego z Mszy za Ojczyznę w kościele Świętego Stanisława Kostki. Pamiętałem jego homilie i kazania, podniosłe, monumentalne, wspaniałe i niejednokrotnie nawet mocniejsze niż kazania księdza Jerzego, ale przecież nietrafiające do serc i umysłów słuchaczy aż tak celnie. Oczywiście wiedziałem, że za niezłomną postawę i patriotyczno-religijną działalność miał spotkać księdza Małkowskiego analogiczny los do Jerzego Popiełuszki. Jednoznacznie potwierdziło to zarówno śledztwo mojego przyjaciela, prokuratora Andrzeja Witkowskiego, jak i zeznania oprawców księdza Jerzego, w tym kapitana Grzegorza Piotrowskiego. Ten ostatni podczas Procesu Toruńskiego w mowie obrończej, która w rzeczywistości bardziej przypominała oskarżycielską, mówił: „Pułkownik Adam Pietruszka wypowiedział zdania, których sens był następujący: Dosyć tej zabawy z Popiełuszką i Małkowskim, podejmujemy zdecydowane działania, trzeba nimi tak wstrząsnąć, żeby to było na granicy zawału serca. Adam Pietruszka ustawił kolejność działań w ten sposób, że wyznaczył księdza Małkowskiego jako pierwszego. Najlepiej byłoby, aby ktoś napadł na księdza Małkowskiego w ciemnej ulicy, a już byłoby idealnie, żeby po dwóch minutach milicja znalazła rzekomego sprawcę, jakiegoś bandziorka czy kogoś takiego.” Ostatecznie kolejność zmieniono, bo istniała obawa, że po zamordowaniu Stanisława Małkowskiego wokół księdza Jerzego powstanie kordon utrudniający oprawcom realizację zbrodniczych zamierzeń. Liczono z kolei, że po zamordowaniu księdza Popiełuszki prędzej czy później uda się dopaść także jego przyjaciela, tak czy inaczej.


Ale nie udało się.


W jakimś zatem sensie życie, które jest darem, ksiądz Małkowski otrzymał dwa razy...


Najdziwniejsze w tym wszystkim było jednak co innego ‒ to, co nastąpiło później. Ksiądz Małkowski zniknął. Nie tyle może dosłownie, co w wymiarze publicznym. Wcześniej nieomal wszechobecny w dziesiątkach zdarzeń, patriotycznych Mszy czy wystąpień, po śmierci księdza Jerzego nagle zapadł się pod ziemię i przestał pokazywać publicznie. Przepadł niczym bezimienny numer w zapomnianym rejestrze, który potem gdzieś się zagubił. W tamtych czasach takie rzeczy zdarzały się często, pewnego dnia ludzie znikali i tylko nieliczni wiedzieli, co się z nimi dzieje. „Zniknięcie” księdza Małkowskiego było jednak inne od innych „zniknięć”, jakby miało jakąś tajemnicę. Początkowo zauważyli to nieliczni. Tu i ówdzie zaczęto szeptać o rzekomej karze ‒ za co? ‒ i usunięciu księdza na pobocze za jakieś rzekome nieokreślone nadużycia, tu i ówdzie mówiono o nieposłuszeństwie i jego skutkach w postaci zakazu odprawiania Mszy Świętej oraz głoszenia homilii. Wszystko to jednak wydawało się jakąś totalną bzdurą, niczym absurdalna plotka rzucona na wiatr, która potem zaczyna żyć własnym życiem i już nikt nie wie, co jest prawdą, a co jej falsyfikatem. Na bazie tego, co wydawało się choć trochę prawdopodobne, początkowo wycofanie księdza z życia publicznego tłumaczono troską hierarchów ‒ przede wszystkim księdza prymasa Józefa Glempa ‒ o życie i zdrowie księdza, o to, by ten nie podzielił losu księdza Jerzego. Ale i ta wersja z czasem się zdezaktualizowała. Mijały bowiem miesiące i lata, a zakaz jak trwał, tak trwał. Gdy wreszcie w 1989 nadeszła wyczekiwana „wolność”, wydawało się, że teraz nic już nie stanie na przeszkodzie, by ksiądz Stanisław Małkowski, niezłomny obrońca prawdy i najbliższy przyjaciel ks. Jerzego Popiełuszki, został należycie doceniony i uhonorowany. A już to, że wszelkie zakazy, restrykcje czy ograniczenia, jakim podlegał od 1984, znikną raz na zawsze, nie ulegało dla nikogo najmniejszym wątpliwościom. A jednak nic takiego nie nastąpiło...


Czas mijał i w „wolnej Polsce” wszystko zostało po staremu, zupełnie tak, jakby nie było ani upadku dawnego systemu, ani zwycięstwa „Solidarności ”, a historia nie była historią, lecz czymś, co wciąż trwa.


Było coś niepojętego w decyzji hierarchów, którzy przy otwartej kurtynie marginalizowali bohaterskiego kapłana, spychając go na pobocze i kierujące do odprawiania wyłącznie Mszy pogrzebowych, przy jednoczesnym utrzymywaniu dobrych relacji z generałami Jaruzelskim i Kiszczakiem, którzy wydali wyrok śmierci na księdza Jerzego.


Minęły lata nim dowiedziałem się dość, by nie musieć już wiedzieć więcej i by w konsekwencji pojąć, dlaczego wszystko odbyło się dokładnie tak, jak się odbyło. Okazało się, że byli bardzo ważni ludzie, którzy w sprawie zamordowania kapelana „Solidarności” zawarli pakty i układy z innymi bardzo ważnymi ludźmi. Jeszcze inni wpływowi ludzie nie chcą dopuścić do wyjaśnienia tej sprawy, ponieważ są trzymani na krótkiej „smyczy” i obawiają się, że, przyzwalając na złamanie zmowy milczenia, dopuszczą do spowodowania lawiny, która odsłoni prawdę także o nich samych. I dopiero po wielu latach pojąłem wreszcie w swojej naiwności, dlaczego wielu różnym środowiskom, z wielu rożnych powodów, tak bardzo na rękę jest cisza wokół tej sprawy. Fakty, które, jak wiadomo, nie wymagają interpretacji, bo po prostu są, jakie są ‒ wykazały, iż fundamenty „wolnej Polski” powstały nie w 1989, lecz pięć lat wcześniej. Była to logiczna, przebiegła i konsekwentna gra, którą można było zrozumieć tylko przez poznanie prawdy o okolicznościach, następstwach oraz paktach i układach zawartych na kanwie najgłośniejszej i zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni PRL-u ‒ gra, która rozpoczęła się nad grobem księdza Popiełuszki i która dotąd nie została zakończona.


Jesienią 1984 roku wokół kapelana „Solidarności” zaciskała się niewidzialna pętla, zbliżał się czas definitywnego „rozwiązania problemu Popiełuszki”. W zamyśle reżimowych władz ksiądz Popiełuszko, osamotniony i zmarginalizowany przez własne środowisko, miał być łatwiejszym celem niż Popiełuszko wspierany przez kościelnych hierarchów. Żeby osiągnąć zakładany cel, Służba Bezpieczeństwa posłużyła się metodami szantażu i manipulacji. Prowadziły one do przedstawienia prymasowi księdza Jerzego, przez osoby na pasku SB lub stanowiące jej agenturę, w fałszywym świetle. Kilkanaście takich osób ze środowisk kościelnych i opozycyjnych, którym prymas Józef Glemp nie miał powodu nie ufać, realizowało wyznaczone im przez SB zadania i przedstawiało kapelana „Solidarności” w sposób jednoznaczny i spójny: Popiełuszko to oszust i cwaniak, któremu chodzi wyłącznie o rozgłos i karierę, nie o dobro osób, którym rzekomo pomaga.


Osiągnęli zakładany cel.


Prymas, który stał na stanowisku, że najlepszym rozwiązaniem w relacjach z władzami PRL‒u jest unikanie napięć, a zatem siłą rzeczy był zwolennikiem prowadzenia polityki kompromisu w kontaktach z władzami, uwierzył w tę retorykę i w ten, spreparowany przez SB przy olbrzymim nakładzie pracy umieszczonej w Kościele agentury, wizerunek. W efekcie traktował księdza Jerzego w sposób niezwykle oschły i surowy, widząc w nim kłamcę i karierowicza. Barbara i Wiesław Janiszewscy, mieszkający na warszawskim Żoliborzu przy ulicy generała Józefa Zajączka lekarze, przyjaciele księdza Jerzego, zapamiętali, że prymasowi udało się to, czego nie był w stanie dokonać generał Czesław Kiszczak ‒ doprowadzić bohaterskiego księdza do rozpaczy.


„Ksiądz Popiełuszko był leczony w Szpitalu Kolejowym na Brzeskiej w Warszawie. Jego organizm nie przyswajał witaminy B12. Dostał specjalne zastrzyki z tą witaminą, z zagranicy, można mu ją było podawać tylko przez iniekcję. Zastrzyki robiła moja żona. Chciał ich unikać, ale moja żona była w dbałości o jego zdrowie nieustępliwa. Znała księdza Popiełuszkę od początku jego działalności w Warszawie, była zawsze bardzo blisko niego. Nawet ubecy, nazywając księdza Jerzego »szefem«, moją żonę określali jako »szefową»” ‒ zeznał przed prokuratorami Wiesław Janiszewski. Kapelan „Solidarności” znalazł w Janiszewskich oddanych przyjaciół, zaś w ich mieszkaniu ‒ azyl przed SB. Często przychodził tu dla odprężenia, odpoczywał, przygotowywał kazania, jadał, czasami się zwierzał. Martwił się, że nie znajduje zrozumienia w kurii, opowiadał, że wspierają go tylko biskup Zbigniew Kraszewski i proboszcz Teofil Bogucki, ale kuria zamknęła przed nim nie tylko drzwi, lecz także drogę do papieża. Opowiadał, że miał być w asyście papieża podczas jego wizyty na Jasnej Górze w 1983 roku, ale w ostatniej chwili został z tej asysty przez kogoś skreślony. Nie rozumiał zachowawczości kurii i bardzo z tego powodu cierpiał. Jak wspominali Janiszewscy, kilkakrotnie po powrocie ze spotkań z prymasem ksiądz Jerzy siadał w ich domu przy stole i pytał: czemu mój ojciec mi to robi? Dlaczego mnie tak traktuje? A gdy to mówił, z jego oczu na podłogę płynęły łzy...


Co takiego robił i mówił prymas, że aż doprowadzał księdza Popiełuszkę do takiej rozpaczy i skrajnego załamania? Sadząc, że ten ostatni jest karierowiczem, prymas nie szczędził mu reprymendy i cierpkich słów, począwszy od systematycznej krytyki homilii księdza, po groźby, że wyśle go na wieś bez prawa głoszenia kazań. To nie kto inny, jak właśnie prymas zadbał o to, by ksiądz Jerzy nie spotkał się z Janem Pawłem II podczas jego wizyty w Polsce w 1983 roku, na czym zależało i księdzu Jerzemu, i Ojcu Świętemu. To nie kto inny, jak prymas wydał zakaz siostrom loretankom z warszawskiego Rembertowa nie tylko uczestnictwa we Mszach Świętych za Ojczyznę odprawianych przez księdza Jerzego, ale także goszczenia u siebie kapelana „Solidarności” ‒ obydwa te zakazy siostry loretanki ostentacyjnie łamały. To nie kto inny, jak tylko prymas odebrał księdzu Jerzemu duszpasterstwo środowisk lekarskich 18 października 1984 roku, zaledwie na dzień przed uprowadzeniem, co ksiądz Jerzy przeżył bardzo boleśnie. A to tylko przykłady, bo podobnie przykre sytuacje ze strony prymasa w odniesieniu do księdza Jerzego w tamtym czasie powtarzały się systematycznie i stanowiły jednolity ciąg zachowań.


Na tym polegała potworność tego systemu zła: zanim „figuranta” zabito, wcześniej skazywano go na utratę twarzy, banicję i samotność.


A później stało się jeszcze coś gorszego.


30 października 1984 roku, w dniu poinformowania opinii publicznej o wydobyciu zwłok księdza Jerzego Popiełuszki z nurtów Wisły, wielkie późniejsze autorytety III RP ‒ Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek ‒ w obecności Mieczysława Rakowskiego odbyli kilkugodzinne spotkanie z generałami Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem, o którym opinia publiczna miała się nigdy nie dowiedzieć. Podła to była rozmowa, w trakcie której sprzedajni działacze „Solidarności” do spółki z najważniejszymi przedstawicielami komunistycznego reżimu ustalili, że kulisy zbrodni popełnionej na kapelanie „Solidarności” nigdy nie będą wyjaśniane. Umówili się zresztą nie „tylko” w kwestii, że prawda o tym, co się stało, zostanie zamordowana dokładnie tak samo, jak zamordowany został ksiądz Popiełuszko, ale zrobili znacznie więcej ‒ wspólnie położyli kamień węgielny pod nowy podział Polski, który przetrwał dziesiątki lat. Straszna to była rozmowa ‒ zarejestrowana przez generała Kiszczaka ‒ która w istocie stała się fundamentem III KP i pokazała, na jakim podłożu ‒ kłamstwa i zbrodni ‒ powstała owa „wolna Polska”. I przez dziesiątki lat nic się w tej sprawie nie zmieniło. Nie chodziło tu bowiem „tylko” o wyjaśnienie wszystkich okoliczności śmierci księdza Jerzego ‒ stawka tej „gry” była większa i w skrócie sprowadzała się do przywrócenia Polakom najnowszej historii Polski w prawdzie. Zrozumiałem to, gdy jeszcze jako dziennikarz TVP pojechałem do księdza Andrzeja Przekazińskiego, przyjaciela księdza Jerzego Popiełuszki, dyrektora muzeum archidiecezji warszawskiej. W pierwszym zdaniu ksiądz poprosił o wyłączenie kamery. W kolejnym ‒ o zostawienie sprawy, którą się zajmowałem, a której drążenie ‒ zdaniem księdza dyrektora „zaszkodzi beatyfikacji Jurka”. Odpowiedziałem, że nawet Jan Paweł II apelował, by wyjaśnić sprawę śmierci księdza Jerzego, bo prawda o niej zastała zakłamana. „To testament Ojca Świętego Jana Pawła II. Czy prawda może być złem? Czemu ksiądz mówi to, co mówi?”, dociekałem. Ksiądz Andrzej Przekaziński nie słuchał i powtarzał tylko jak mantrę: „Zostawcie tę sprawę!”. Zostałem przy swoim zdaniu, ksiądz Andrzej pozostał przy swoim. Niedługo później IPN opublikował dokumenty, z których wynikało, że ksiądz Andrzej Przekaziński donosił na swojego przyjaciela księdza Popiełuszkę i był współpracownikiem służb specjalnych PRL‒u. Nie chodziło zatem o to, że, dociekając prawdy, można niechcący zablokować proces beatyfikacyjny czy kanonizacyjny. Chodziło wyłącznie o strach ‒ o to, że przy okazji badania sprawy można dowiedzieć się niewygodnych faktów o wielu wpływowych osobach, które wciąż obdarzone są autorytetem i wciąż trzymają rękę na pulsie.

Czy mogłem wtedy przypuszczać, że rolę księdza Przekazińskiego przejmie inny współpracownik SB, ksiądz Tomasz Kaczmarek ‒ postulator procesu beatyfikacyjnego księdza Jerzego ‒ i wielu innych, o których mówić jeszcze nie pora? To jednak nastąpiło dopiero później...


Tego wieczora, gdy po spotkaniu z księdzem Małkowskim snułem wszystkie te gorzkie refleksje i rozważania, zastanawiałem się, czy kiedykolwiek dowiemy się, kto napisał ten scenariusz. Pewien byłem tylko jednego: w tej pokrętnej i pokrzywionej rzeczywistości, w której liczy się tylko to, co praktyczne, ktoś, kogo całą „winą” była przyjaźń z księdzem Jerzym i może jeszcze to, że był jak on skazany na śmierć, a jednocześnie na tyle prostolinijny, by mimo wszystko dążyć do prawdy ‒ po ludzku rzecz biorąc nie miał najmniejszych szans. Zastanawiałem się, czy ktokolwiek na jego miejscu miałby jakąkolwiek szansę. (…)

 

Niewiele osób wiedziało, że nie tylko ksiądz Małkowski, ale także ksiądz Jerzy miał zakaz odprawiania Mszy Świętych ‒ a wiedziało o tym niewielu, bo zakaz ten został wprowadzony w ostatniej chwili, tuż przed śmiercią księdza Popiełuszki. Świadczy o tym szereg relacji, w tym wypowiedź Hanny Grrabińskiej, profesor zaprzyjaźnionej z księdzem Jerzym Popiełuszką, z którą rozmawiałem w 2014:


„(…) Ostatni raz widziałam księdza Jerzego w środę 17 października 1984 roku po Mszy Świętej o godzinie siódmej. Jechałam do pracy na ósmą i nie mogłam długo rozmawiać, ale tę rozmowę zapamiętam do końca życia. Ksiądz Jerzy powiedział mi, że miał spotkanie, podczas którego powiedziano mu, że nie będzie już więcej odprawiał Mszy Świętych za Ojczyznę ani w ogóle głosił więcej homilii. »Moi przełożeni powiedzieli mi, że wszystko, co miałem do powiedzenia na Mszach za Ojczyznę, już powiedziałem i więcej nic już nie powiem, a Mszy tych nie będę odprawiał. Dano mi też do zrozumienia, że w ogóle nie powinienem więcej głosić homilii i kazań«, powiedział smutno. Byłam w szoku i zastanawiałam się, kto mógł wydać taki zakaz, no bo przecież nie ksiądz prałat Teofil Bogucki. Ksiądz prałat był wtedy w szpitalu i ksiądz Jerzy był bardzo osamotniony, codziennie jeździł do szpitala. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego ktoś z przełożonych miałby wydać zakazać księdzu Jerzemu głoszenia homilii i powiedzieć mu, że wszystko, co miał do powiedzenia, już powiedział. Chyba dlatego, że byłam tak zaskoczona, nie dopytałam wtedy księdza Jerzego, kto mógł być osobą, która wydała ten absurdalny zakaz. Chciałam później wrócić do tej rozmowy, ale to nie nastąpiło już nigdy, bo dwa dni później księdza Jerzego uprowadzono. Ale te jego ostatnie słowa, jakie do mnie skierował: »powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia i nic już więcej mówić nie będę«, zapamiętam do końca życia. Nie wiem, czy autorem tego zakazu był ksiądz prymas Józef Glemp, ale tak wtedy te słowa odebrałam. Wiem, że na skutek różnych sugestii i podszeptów w tamtym czasie ksiądz prymas odnosił się do księdza Jerzego niezwykle krytycznie, a raz nawet zrobił mu awanturę na ulicy twierdząc, że ksiądz zaniedbuje swoje obowiązki w stosunku do studentów medycyny. Ksiądz Jerzy w odpowiedzi napisał wielkie pismo, bo poczuł się tym zarzutem i także innymi zarzutami, strasznie skrzywdzony. Była wtedy straszna nagonka na księdza Jerzego ze strony wielu osób, które pomawiały go o różne rzeczy. Później okazało się, że wiele z tych osób było do tych strasznych pomówień „inspirowanych” przez SB i jej agenturę. Gdy dowiedzieliśmy się, że wprowadzono księdza Jerzego, niektórzy na początku przekonywali, by o tym nie mówić i to też było bardzo dziwne, ale wtedy jeszcze tego nie rozumiałam. Poszłam do Seweryna Jaworskiego i mówię mu: »Porwali księdza, a ja ze wszystkich stron słyszę, że nie wolno o tym mówić. Seweryn Jaworski się zerwał i mówi: »Jedziemy do prymasa. Ubrał się i pojechaliśmy. Dojechaliśmy na miejsce, ja zostałam w samochodzie. Jaworski po bardzo krótkiej chwili wyszedł strasznie zdenerwowany i powiedział: »Nie chcieli w ogóle ze mną rozmawiać. Prymasa nie ma i w ogóle nie ma tu z kim rozmawiać. Mieliśmy wtedy wielkie poczucie osamotnienia i to przez te wszystkie lata właściwie się nie zmieniło, bo prawda o tej zbrodni ukrywana jest do dziś”.


Chyba dopiero po tej rozmowie, którą za zgodą profesor Grabińskiej zarejestrowałem, zrozumiałem słowa Stasia, gdy kiedyś spytałem: gdzie byłby ksiądz Jerzy dziś, gdyby żył?


Odpowiedź była równie krótka, co konkretna: odprawiałby Msze na Wólce Węglowej ‒ i tyle. Żadnych wyjaśnień. Dopiero później zrozumiałem, co miał na myśli ksiądz Stanisław, ale czego nie chciał wyrazić wprost, bo w takim wypadku musiałby oceniać swoją postawę, jednoznacznie pozytywną, a tego zawsze starał się unikać. Zrozumiałem, że ksiądz Jerzy był człowiekiem z tej samej gliny, co ksiądz Staś, niewchodzącym w żadne układy, niepodlegającym żadnym naciskom, mówiącym zawsze i wszystkim prawdę prosto w oczy i uczciwym do szpiku kości ‒ a tacy ludzie prawie nigdy nie robią tego, co nazywamy „karierą”, a już na pewno nie w III RP. (…)

 

‒ W stanie wojennym rozpocząłem pracę w parafii Świętego Stanisława Kostki w Warszawie, z księdzem Jerzym Popiełuszką i księdzem prałatem Teofilem Boguckim. Kontynuowałem ją zresztą także, kiedy już pracowałem na Wólce Węglowej, bo po śmierci księdza Jerzego było tam przecież mnóstwo pracy ‒ i w konfesjonale, i przy ołtarzu. Przyjaźń z księdzem Jerzym Popiełuszką to szczególny rozdział mojego życia. Gdy wrócił z wojska, poznałem go jako dzielnego kleryka, który nie poddał się żadnym wojskowym naciskom, szykanom czy wręcz prześladowaniom. Cieszył się dużym autorytetem wśród kolegów. Klerycy, którzy odbywali służbę wojskową, zwłaszcza w jednostce kleryckiej w Bartoszycach, byli bardzo poważani wśród alumnów. W wojsku zachowywał się mężnie ‒ nie dał sobie zdjąć medalika ani wydrzeć różańca. Byłem od niego starszy, ale że później przyszedłem do seminarium, ksiądz Jerzy był dwa lata wyżej ode mnie. Ponieważ byliśmy na różnych rocznikach, spotykaliśmy się sporadycznie, głównie na korytarzach czy podczas spacerów. (…) W tamtym czasie i później byłem związany z duszpasterstwem akademickim w kościele Świętej Anny w Warszawie, najmocniej wtenczas, gdy rektorem był tam ksiądz Tadeusz Uszyński. Proszono mnie o błogosławienie małżeństw, konfesjonał, spowiedź czy inną posługę. I kiedy u Świętej Anny pracował ksiądz Jerzy jako duszpasterz akademicki, duszpasterz pracowników średniego personelu służby zdrowia i pielęgniarek, odwiedzałem go nieraz. Rozmawialiśmy często i długo. Jerzy Popiełuszko zapraszał mnie na spotkania ze swoimi studentami do dolnej kaplicy Miłosierdzia Bożego, no i zbliżyła nas sprawa obrony życia dzieci poczętych. Zapamiętałem tę jego niezwykłą wrażliwość, kontakty z lekarzami, z doktor Emilią Paderewską na przykład, która jako ginekolog położnik konsekwentnie odmawiała dokonywania aborcji. A na ginekologów były wtedy bardzo silne naciski w tej kwestii, właściwie przymus. Mimo to doktor Paderewska pozostała wierna swoim zasadom, choć w konsekwencji została usunięta z pracy. Bardzo dzielna osoba. Ksiądz Jerzy często zapraszał ją do Świętej Anny. Mieliśmy z nią stały kontakt... To moje ‒ nasze z księdzem Jerzym zaangażowanie w ochronę życia wzmocniło naszą przyjaźń. Kiedy od maja 1980 roku ksiądz Jerzy, jako rezydent, znalazł się w kościele Świętego Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu, zacząłem odwiedzać go w tej świątyni i latem 1983 roku, w porozumieniu z prałatem Teofilem Boguckim, zaproponował mi stałą współpracę jako pomoc duszpasterską. Stopniowo wchodziłem w krąg znajomych i przyjaciół księdza Jerzego, którzy skupiali się wokół niego. U księdza nieustannie coś się działo. Ktoś wchodził, ktoś wychodził, ktoś czegoś potrzebował. On dla wszystkich był ojcem, bratem i przyjacielem. Bardzo łatwo nawiązywał kontakt z różnymi grupami społecznymi, nie tylko z robotnikami, ale także z inteligencją i artystami. Umiał gromadzić ludzi, jednoczyć ich, zachęcać do wspólnego działania. Organizował spotkania, na których poznawali się ludzie z różnych środowisk. To owocowało podczas Mszy Świętej za Ojczyznę. Angażowali się w nią wszyscy, z którymi miał kontakt ‒ artyści tworzyli niepowtarzalną oprawę tych mszy. Dostrzegałem u niego takie specyficzne połączenie delikatności i siły charakteru. Zdawał sobie sprawę z własnej niedoskonałości, miał poczucie, że wielu rzeczy nie umie, był chorowity, ale miał niesamowity charakter i odwagę. Bardzo mi się podobała prostota tej pracy. Wierność Bogu, Ewangelii, Krzyżowi, a do tego wierność nauczaniu prymasa Stefana Wyszyńskiego i później Jana Pawła II. To były najważniejsze elementy w jego działaniu. A wszystko to bez żadnego zadęcia, aktorstwa. Po nominacji na kapelana „Solidarności” Huty Warszawa Jerzy bardzo szybko stał się znany, pomimo że wcześniej nie był związany z opozycją. To z pewnością było męczące, przede wszystkim dla niego. Dla mnie troszkę też, bo nieraz chciałem sobie z księdzem Jerzym spokojnie porozmawiać, a tu bez przerwy ktoś wchodził i wychodził, telefony dzwoniły non stop. Ale to z kolei świadczyło o takiej kapłańskiej otwartości księdza Jerzego. Jeśli chodzi o moje spotkanie z księdzem Jerzym, to ujęła mnie jego dobroć w sensie dzielenia się tym, co miał, od razu. Coś dostał i od razu mówił: „A może ci się przyda?”. Ja też dostawałem dary, ale może akurat czegoś nie miałem, a on miał. Wiedział, że zajmuję się obroną życia dzieci poczętych, że z tym się wiążą pewne materialne zobowiązania. I gdy tylko miał jakąś żywność czy środki higieniczne, zawsze się chętnie tym dzielił. O osobowości człowieka świadczy nieraz gest, uśmiech, jedno słowo, podarowanie czegoś, przyjęcie jakiegoś zaproszenia. Miał wielu przyjaciół i umiał sobie przyjaźń zyskiwać ‒ od razu, właśnie przez swoją prostotę. A przy tym nie zapominał o swojej roli kapłańskiej. Można o nim powiedzieć, że był „i do tańca, i do różańca” ‒ pobożny i zarazem bardzo serdeczny, przyjacielski. Bardzo imponowała mi jego kapłańska troska o ludzi z najróżniejszych środowisk, z którymi umiał znaleźć wspólny język. Nie miał jakiegoś szczególnego specjalistycznego wykształcenia ‒ poza studiami, które prowadziły do święceń kapłańskich ‒ ale potrafił skupić różnych ludzi wykształconych, którzy na jego zaproszenie wygłaszali prelekcje, odczyty, wykłady. Miał liczne kontakty z lekarzami, pracownikami służby zdrowia. Można powiedzieć, że w pewnej mierze choroby księdza Jerzego, jego słabość fizyczna i jego związane z chorobami cierpienie zbliżyły go do wielu ludzi ze środowiska medycznego. Jego patriotyczna postawa i troska o ludzi skrzywdzonych zbliżyła go także do prawników, którzy angażowali się w obronę procesową ludzi represjonowanych. Ksiądz Jerzy mówił, że liczy się z możliwością więzienia, a nawet dał mi do zrozumienia, że z możliwością śmierci. Mówił, że jest na to przygotowany... W Mszach za Ojczyznę w tamtym czasie uczestniczyłem tylko kilka razy, bo miałem wiele innych obowiązków. Wieczorne Msze w kościele pod wezwaniem Świętego Stanisława Kostki odprawiałem z homilią przez rok, z wyjątkiem Mszy za Ojczyznę. Przychodziłem na te Msze, bo chciałem być z księdzem Jerzym, jakoś go wesprzeć, pomóc w udzielaniu komunii świętej i być przy nim. Ale byli też inni księża, którzy tam przychodzili: Aleksander Seniuk, Bogdan Liniewski, Mieczysław Nowak, nieraz księża spoza archidiecezji warszawskiej. Początkowo ksiądz Jerzy traktował te Msze tak trochę jak „program autorski”.

Zagrożenie jednak wyczuwalnie narastało, dlatego i księdzu, i jego przyjaciołom zależało, by koncelebrujących księży było więcej. Na początku 1984 roku Służba Bezpieczeństwa nasiliła represje, które także mnie dotknęły. W marcu 1984 roku odbyło się przeszukanie, jakaś próba przesłuchania. Pamiętam też, że w tym czasie były powtarzające się włamania do mojego mieszkania, czyli typowe praktyki SB. Ale oczywiście ksiądz Jerzy był znacznie bardziej inwigilowany, udręczony i osaczony. Nieraz w sposób bardzo ostentacyjny. Nie mógł się nigdzie ruszyć, żeby zaraz jakaś obstawa esbecka się za nim nie pojawiła. On był nie tylko kapelanem „Solidarności”, ale w jakimś sensie jej symbolem. Ja, zdaniem jego późniejszego oprawcy Grzegorza Piotrowskiego, stanowiłem mniejsze zagrożenie. Wprawdzie ostro przemawiałem, ale nie miałem takiego poparcia społecznego. Gdyby najpierw zabito mnie, jak pierwotnie planowano, wzrosłaby czujność ochrony księdza Jerzego i dostęp do niego byłby bardzo trudny... Mimo że Jerzy Popiełuszko wiedział, że ci ludzie chcą go skrzywdzić, a może nawet zabić, nie czuł do nich żadnej wrogości, to było dla niego bardzo charakterystyczne. Znane jest powiedzenie księdza Jerzego, że walczy ze złem, a nie z ofiarami zła. Przez „ofiary zła” rozumiał nie tylko ludzi skrzywdzonych, ale także krzywdzicieli. To jest głębokie rozumienie sprawy zła. Jeżeli widzi się, że sprawcą zła są siły demoniczne i instytucja grzechu, to wtedy nawet bardziej ofiarą zła jest ten, kto zło czyni, niż ten, kto jest krzywdzony przez złoczyńcę... Podobała mi się ta jego postawa, chociaż sam miałem nieco inną. Ksiądz Jerzy był w tym bardzo konsekwentny podczas wszystkich Mszy Świętych za Ojczyznę. Mając głęboką wrażliwość na sprawy społeczne, potrafił odnosić bieżące problemy do Ewangelii. Ludzie chłonęli jego słowa, bo tak jak do oddychania potrzebne jest powietrze, tak do zachowania godności potrzebna jest prawda, którą on głosił z całą prostotą. Kierował się wskazaniem Pana Jezusa: „Poznacie prawdę i prawda was wyzwoli”. Ksiądz Jerzy miał swój styl mówienia, który cechowała niechęć do stawiania spraw na ostrzu noża i ostrego języka. A przy tym był nieugięty, konsekwentny i wierny prawdzie. Jego działalność jednoczyła ludzi, przemieniała ich sumienia. Wszystko przez to, że ksiądz Jerzy był reprezentantem Mocy Chrystusa, Mocy Kościoła. Wielu spośród tych, którzy przychodzili na Msze Święte za Ojczyznę, robiło to wyłącznie z pobudek patriotycznych. Pod wpływem spotkań z księdzem Jerzym zmieniali motywację i zaczynali życie wiarą. O mnie wysoki funkcjonariusz SB powiedział kiedyś z drwiną: „Małkowski niech sobie szczeka”. Jego nie mogli zdzierżyć i dlatego go zgładzili. Po zbrodni na księdzu Jerzym próbowano nagłośnić tezę, że winę za jego śmierć ponoszą „twardogłowi”, którzy spiskowali przeciwko Kiszczakowi i Jaruzelskiemu. Nie ma większej bzdury. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że za decyzją o zbrodni popełnionej na Jurku stali generałowie Czesław Kiszczak I Wojciech Jaruzelski. Od początku byłem przekonany ‒ zresztą nie tylko ja ‒ że Proces Toruński był wyreżyserowany i zakłamany. Wiedziałem, że to morderstwa nie miało miejsca w nocy z 19 na 20 października. Czułem solidarność z księdzem Jerzym, ze sprawą, której służył i za którą w końcu oddał życie, i sądzę, że gdyby nie został zamordowany, to z czasem nasiliłaby się na niego presja ze strony tak zwanego „salonu politycznego”. Miał tak silny charakter i kwestia prawdy była dla niego tak fundamentalną podstawą wolności, że nie sądzę, by się podporządkował jakiejś fałszywej grze w rodzaju Okrągłego Stołu czy „grubej kreski”. On zawsze był wierny prawdzie, więc zapewne zostałby zmarginalizowany. Z przykrością muszę wspomnieć, że także niektórym hierarchom nie podobała się postawa ks. Jerzego Popiełuszki, bo nie pasowała do ich ugodowej koncepcji. Niektórzy nawet dość pozytywnie oceniali generała Wojciecha Jaruzelskiego i krytykowali księdza Jerzego. Zaraz po pogrzebie księdza Jerzego rozesłano do parafii w archidiecezji warszawskiej list, w którym zarzucono mi szerzenie nienawiści. Nie rozumiałem, dlaczego. W tym czasie podobny zarzut postawili mi Jacek Kuroń i Jerzy Urban. Jacek ‒ za obronę życia, Urban ‒ za antykomunizm. W niedzielę 4 listopada 1984 roku, już po pogrzebie księdza Jerzego, odprawiłem Mszę Świętą w parafii Chrystusa Króla na ulicy Tykocińskiej na Targówku. W kazaniach w tamtym czasie bardzo często wracałem do osoby księdza Jerzego i jego męczeńskiej śmierci. Mówiłem o jego postawie wobec władz komunistycznych, wobec Kościoła, Ojczyzny. I zaraz potem „zajął się mną” Jerzy Urban. Nie był to pierwszy raz. Już w lecie 1981 roku zarzucił mi szerzenie nienawiści w artykule „Czarny cień”, opublikowanym w „Szpilkach”., Według Urbana „Solidarność” wzbudzała „zmory i upiory”, a wśród tych zmór miał być czarny cień księdza Małkowskiego. Dlaczego „czarny cień”? Ponieważ ksiądz ‒ czyli ja ‒ sprzeciwiał się skrobankom. I Urban się chwalił, że tylu i tylu paniom dał pieniądze na skrobankę, bo według niego to jest prawo człowieka, wolność i tak dalej. A tu „czarny cień” ‒ czyli Małkowski ‒ sprzeciwia się wolności... Krótko przed zamordowaniem księdza Jerzego ukazał się tekst Urbana „Seanse nienawiści”, w którym Msze za Ojczyznę autor określił właśnie tytułowym mianem. Niedługo po śmierci Jerzego Popiełuszki i moich kazaniach w parafii u Chrystusa Króla Urban opublikował artykuł o mojej skromnej osobie, pod znamiennym tytułem „Nienawiść”. Stało w nim, że skoro nienawidzę komunizmu, to szerzę nienawiść. Niedługo po moich kazaniach, do których odniósł się Urban, ksiądz prymas bez zapoznania się z ich treścią wysłał pismo do proboszczów większości warszawskich parafii, zakazujące zapraszania mnie do głoszenia słowa Bożego. Uzasadnienie w skrócie było takie, że ksiądz Małkowski szerzy nienawiść... Dopiero w czerwcu 1989 roku otrzymałem pismo z kurii, że „władza archidiecezjalna przywraca księdzu prawo głoszenia Słowa Bożego”. Czarny PR jednak pozostał i nie jest to historia zamknięta ‒ a raczej historia, która wciąż trwa...



_______

Źródło: "Ksiądz. Historia zawierzenia silniejszego niż nienawiść i śmierć", Wojciech Sumliński, wyd. WSR, Warszawa 2017

Fot. VICONA

24-Godziny-Męki-Pańskiej-za-Polskę-_baner.jpg
bottom of page