Fragmenty książki „Jan Paweł II. Opowiem wam o moim życiu”, która stanowi swoistą „autobiografię” Karola Wojtyły zredagowaną z licznych fragmentów przemówień, wystąpień, rozmów oraz publikacji Wielkiego Papieża. Obejmują one całe Jego życie ‒ od lat młodzieńczych, czasu kapłaństwa i biskupstwa, od samych początków pontyfikatu i zawołania: „Nie lękajcie się! Otwórzcie bramy Chrystusowi”; od pełnych troski słów wypowiadanych podczas setek wizyt duszpasterskich aż po ostatnie przesłania. Przewijają się w tej książce różne kadry z tego bogatego życia, życia, które w nadzwyczajny sposób naznaczyło historię ostatniego wieku.
Dzieciństwo w Wadowicach
Urodziłem się 18 maja 1920 roku. Wspominając dzień tak ważny dla każdego człowieka chcę sięgnąć pamięcią do moich rodziców, którzy już dawno odeszli. Pragnę wspomnieć z wdzięcznością mego ojca i matkę, którzy dali mi życie. Myśląc o moich rodzicach, pragnę w sposób szczególny podziękować Bogu, który jest Panem i Źródłem życia, za ten Jego pierwszy i fundamentalny dar.
Według tego, co mi opowiadano, moment, w którym się urodziłem, był między godziną piątą a szóstą po południu. Zatem był to prawie ten sam moment, w którym pięćdziesiąt osiem lat później wybrano mnie na papieża.
Jego matka, Emilia Kaczorowska, urodziła się w 1884 roku i ma 36 lat. W momencie porodu poprosiła położną, żeby „otworzyła okno, aby pierwszymi dźwiękami, jakie dojdą do uszu nowonarodzonego, były śpiewy na cześć Maryi, Matki Bożej. Położna podeszła wtedy do okna i otwarła je szeroko. Nagle mały pokój został zanurzony w świetle i śpiewach majowych nieszporów rozlegających się z kościoła Matki Bożej, znajdującego się naprzeciwko jego rodzinnego domu”.
Wiadomo, jak wiele dla rozwoju ludzkiej osobowości i charakteru znaczą pierwsze lata życia, lata dziecięce, a potem młodzieńcze. Te właśnie lata łączą się dla mnie nierozerwalnie z Wadowicami, z tym miastem, które nosiło wówczas dumny herb ‒ „królewskie, wolne miasto Wadowice”... A także i z tą okolicą. (...) Kiedy patrzę wstecz, widzę, jak droga mojego życia poprzez środowisko tutejsze, poprzez parafię, poprzez moją rodzinę, prowadzi mnie do jednego miejsca, do chrzcielnicy w wadowickim kościele parafialnym. Przy tej chrzcielnicy, w dniu 20 czerwca 1920 roku, zostałem przyjęty do łaski Bożego synostwa i wiary Odkupiciela mojego, do wspólnoty Jego Kościoła.
Moi umiłowani rodzice nadali mi imię Karol, które było też imieniem mego ojca. Z pewnością nie mogli przewidzieć (oboje umarli w młodym wieku), że to imię otworzy ich dziecku drogę pośród wielkich wydarzeń współczesnego Kościoła.
Wraz z sakramentem odrodzenia w wodach Ducha Świętego rozpoczęło się we mnie życie nowe, nadprzyrodzone, które jest darem samego Boga, darem, który przekracza wymiar naturalnej egzystencji.
Zawsze było dla mnie jasne, że Kościół jest miejscem, w którym udziela się sakramentów i w którym przyjmuje się sakramenty. Już w pierwszych latach szkoły podstawowej, w czasie przygotowań do pierwszej spowiedzi i Komunii św., nauczyłem się z katechizmu, że „sakrament jest znakiem widzialnym łaski niewidzialnej i ustanowionym dla naszego zbawienia”.
Dzieciństwo moje i młodość upływała w atmosferze wiary przejętej i osobiście kontynuowanej. W wierze tej zawsze była obecna, okresami nawet szczególnie żywa, świadomość spraw ostatecznych, zwłaszcza świadomość Sądu Boga. W katechizmie, którego się uczyłem w szkole podstawowej, właśnie ta świadomość spraw ostatecznych miała swoje miejsce w rozdziale o nadziei chrześcijańskiej. Były tam wymienione po kolei: śmierć ‒ sąd (szczegółowy i ostateczny) ‒ niebo ‒ piekło ‒ czyściec. Centralnym punktem katechizmowej eschatologii w moim ówczesnym odczuciu był sąd ‒ Boży sąd nad człowiekiem ‒ a cała ta wizja spraw ostatecznych miała nade wszystko charakter wielkiego egzaminu z całego życia, z popełnionych uczynków, z dobra i zła dokonanego.
Jestem przekonany, że nigdy ‒ w żadnym okresie życia ‒ moja wiara nie była czymś czysto „socjologicznym”, czymś wynikającym z obyczaju czy nawyku społecznego, z faktu, że „inni wokół mnie tak wierzą i tak postępują”. Nigdy nie myślałem o mojej wierze jak o „tradycyjnej”, chociaż byłem coraz bardziej pełen podziwu dla tego, co jest Tradycją Kościoła ‒ dla tego, co jest żywą cząstką tej Tradycji w życiu mojego własnego narodu, w jego historii i kulturze. A jednak ‒ starając się sądzić z całym obiektywizmem moją własną wiarę ‒ musiałem za każdym razem stwierdzać, że nie ma ona cech jakiegokolwiek konformizmu. Że jest czymś własnym, zrodzonym na gruncie własnego „ja”, że jest także owocem wewnętrznego wysiłku ducha, szukającego odpowiedzi na pytania o tajemnice świata i człowieka. Że ‒ poprzez to wszystko ‒ wiara jest darem.
Doświadczenie działania Ducha Świętego zostało mi ukazane w sposób szczególny przez mego ojca. Kiedy miałem jakieś trudności, on polecał mi, żebym modlił się do Ducha Świętego. I to jego pouczenie wskazało mi drogę, którą idę po dziś dzień.
Mam jeszcze w pamięci ten dzień, kiedy w gronie moich rówieśników i rówieśnic przyjmowałem po raz pierwszy Eucharystię w moim parafialnym kościele.
W jednym spojrzeniu dziecięcym / skupionym w łagodnej Hostii / spotkałem się z Ojcem Niebieskim, / który patrzał z niezmierną miłością. / Przed głębią tego spojrzenia, / w którym ujrzany był świat, / zadrżały oczy moje / jak odsłonięty kwiat.
Moja matka nie doczekała dnia mojej Pierwszej Komunii Świętej. Ona chciała mieć dwóch synów: lekarza i księdza; mój brat był lekarzem, a ja mimo wszystko zostałem księdzem.
Mój brat, Edmund, zmarł u progu samodzielności zawodowej, zaraziwszy się jako młody lekarz ostrym wypadkiem szkarlatyny, co wówczas (1932 rok), przy nieznajomości antybiotyków, było zakażeniem śmiertelnym. Są to wydarzenia, które głęboko wyryły się w mej pamięci ‒ śmierć brata chyba nawet głębiej niż matki, zarówno ze względu na szczególne okoliczności, rzec można tragiczne, jak też i z uwagi na moją większą już wówczas dojrzałość. Liczyłem w chwili jego śmierci dwanaście lat. Tak więc stosunkowo szybko stałem się częściowym sierotą i „jedynakiem”.
Pamiętam szkołę podstawową w Wadowicach, gdzie w klasie co najmniej jedną czwartą uczniów stanowili chłopcy żydowscy. Trzeba by tutaj wspomnieć o mojej koleżeńskiej przyjaźni z jednym z nich, to znaczy z Jerzym Klugerem. Trwa ona od ławy szkolnej do dnia dzisiejszego. Mam żywo przed oczyma obraz Żydów podążających w dzień sobotni do synagogi, która znajdowała się na zapleczu naszego gimnazjum.
Jako dzieci czekaliśmy wszyscy na św. Mikołaja i na dary, jakie nam przynosił. Pamiętam, że jako dziecko miałem do niego osobiste odniesienie. Oczywiście, jak każde dziecko, oczekiwałem na dary, jakie miał mi przynieść 6 grudnia. To oczekiwanie jednak miało również wymiar religijny. Tak jak moi rówieśnicy, żywiłem cześć dla tego świętego, który bezinteresownie obdarowuje ludzi prezentami, a przed wszystkim to okazuje im pełną miłości troskę.
Pamiętam, jak wielkie wrażenie na mnie zrobiło, gdy ksiądz Figlewicz zaprosił mnie, piętnastoletniego chłopca, na Triduum Sacrum na Wawel i uczestniczyłem w Ciemnej Jutrzni antycypowanej w środę po południu. To był dla mnie duchowy wstrząs. Triduum paschalne jest dla mnie do dzisiaj wstrząsającym przeżyciem.
Tutaj, we Włoszech, są bardzo rozwinięte oratoria z czasów św. Filipa Nereusza. W Polsce były inne obchody i często brałem w nich udział. Od dzieciństwa byłem dobrym ministrantem.
Jestem synem narodu, który przeżył wiele doświadczeń w historii, który przez swoich sąsiadów był wielokrotnie skazywany na śmierć, ale przetrwał i pozostał sobą. Ten naród zachował swoją tożsamość i pomimo podziałów i obcych okupacji zachował swoją państwową suwerenność, opierając się nie tyle na sile fizycznej, co na swojej kulturze. Ta kultura okazała się przy okazji mocą przewyższającą wszelkie inne siły.
Bolesne doświadczenia historyczne mojej ojczyzny Polski nauczyły mnie, jak bardzo ważna jest niepodległość państwowa, kiedy posługuje się rządem godnym tej nazwy i wolnym w swych decyzjach. Jakże ona jest ważna dla obrony nie tylko prawowitych interesów materialnych narodu, ale także jego kultury i jego duszy.
Przypominam sobie polską tradycję wielkopostną, która od siedemnastego wieku wyraża się w szczególnym nabożeństwie Gorzkich żali. Pozwólcie mi tym razem przytoczyć słowa, które słyszałem i śpiewałem już jako dziecko. Pozostają wyryte głęboko w mej pamięci: „Gorzkie żale przybywajcie, / serca nasze przenikajcie. / Rozpłyńcie się me źrenice, / toczcie smutnych łez krynice. / Słońce, gwiazdy omdlewają, / żałobą się pokrywają. / Płaczą rzewnie aniołowie, / a któż żałość ich wypowie? / Opoki się twarde krają, / z grobów umarli powstają. / Cóż jest, pytam, co się dzieje? / Wszystko stworzenie truchleje! / Na ból męki Chrystusowej / żal przejmuje bez wymowy. / Uderz, Jezu, bez odwłoki / w twarde serc naszych opoki! / Jezu mój, we krwi ran swoich / obmyj duszę z grzechów moich! / Upał serca swego chłodzę, / gdy w przepaść męki Twej wchodzę” (/-/1/-95).
Pamiętam wiele procesji tego rodzaju, w których brałem udział jako dziecko. Potem, jako kapłan i biskup, sam je prowadziłem. Procesja Bożego Ciała była zawsze wielkim wydarzeniem dla wspólnot, do których należałem.
Zawsze (także teraz) przykładałem wielką wagę do starej zasady: Mens sana in corpo sano. Powinien temu służyć wysiłek fizyczny, szczególnie ten sportowy. Motywem dodatkowym, ale bardzo ważnym, jeśli chodziło o podjęcie tego wysiłku (w różnej formie), było dla mnie zawsze umiłowanie natury: jezior, lasów, gór, zarówno latem jak i w innych porach roku, a szczególnie zimą, kiedy uprawia się turystykę posługując się nartami.
Bycie góralem nie jest czysto cielesną dyscypliną, mocną i wymagającą, która przygotowuje i usposabia do pokonywania słabości fizycznych. Pojmowana w sposób całkowity (...) jest szkołą życia, gdzie uczycie się praktykować szlachetność, solidarność i koleżeńskość, panowanie nad sobą, sens inicjatywy i ryzyka. A ponadto jest, przeżywane (...) w perspektywie wiary, uprzywilejowanym sposobem odkrywania Boga w cudach Jego stworzenia i wzbudzania pragnienia spotkania z Nim na szczytach, które sięgają do nieba.
Student i robotnik
Obaj z Ojcem wyprowadziliśmy się z Wadowic do Krakowa. Zamieszkaliśmy w domu przy ulicy Tynieckiej 10 na Dębnikach. Dom należał do moich krewnych ze strony matki. Rozpocząłem studia na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego ‒ na filologii polskiej, zdołałem jednak ukończyć tylko pierwszy rok tych studiów, gdyż 1 września 1939 roku wybuchła druga wojna światowa.
Noszę głęboko zapisany w mojej pamięci ten jeden rok przedwojennych studiów: całe środowisko uniwersyteckie, nazwiska wielkich profesorów, których miałem szczęście być uczniem, twarze kolegów i koleżanek, z którymi w większości rozdzieliły mnie wydarzenia lat 1939-45.
Jest we mnie od dziecka szczególne przywiązanie do Katedry Wawelskiej. Nie pamiętam, kiedy byłem tam pierwszy raz, ale odkąd tam zacząłem bywać, czułem się szczególnie zauroczony i osobiście związany z tą katedrą. W jakiś sposób Wawel zawiera całe dzieje Polski. Przeżyłem tragiczny czas, kiedy hitlerowcy osadzili tam swego gubernatora Franka i nad zamkiem powiewał sztandar ze swastyką. To było dla mnie szczególnie bolesne przeżycie. Nadszedł jednak dzień, w którym ten sztandar ze swastyką zniknął i wróciły godła polskie.
Szczególnie utkwił mi w pamięci dzień 1 września 1939 roku. Był to pierwszy piątek miesiąca. Przyszedłem na Wawel, aby się wyspowiadać. Katedra była pusta. To był chyba ostatni raz, kiedy mogłem do niej swobodnie wejść.
Właśnie wtedy zaczęło się bombardowanie. Służyłem do Mszy św. w czasie bombardowania i pośród wybuchów dział przeciwlotniczych.
Potem nadszedł czas przemocy; czas straszliwy przede wszystkim dla mojej ojczyzny. Powraca wspomnienie holokaustu Żydów. Powiedziałbym, że Opatrzność prowadziła mnie za rękę podczas wojny. To właśnie wtedy odkryłem moje powołanie kapłańskie. Właśnie pośród tragicznego doświadczenia wojny znalazłem tę szczególną drogę dla mojego życia. Jednocześnie jednak uczestniczyłem w cierpieniu wielu osób w mojej ojczyźnie i w całej Europie.
Rok później został zamknięty przez okupanta Uniwersytet Jagielloński, profesorowie ‒ wśród nich wielu ludzi wiekowych i wybitnie zasłużonych dla nauki ‒ wywiezieni do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen.
Kiedy myślę o moim życiu, mogę powiedzieć, że z pewnością przeżycie wojny jest niezapomnianym doświadczeniem niebezpieczeństwa i strachu. Nie miałem jeszcze dwudziestu lat, kiedy nad Europą i światem rozpętała się zawierucha drugiej wojny światowej, usiana lękiem przed bombardowaniem, wysiedleniami i represjami. Wiem, niestety, co znaczy doświadczyć lęku.
Lubiłem sport, jazdę na nartach, recytację. Studiowałem i pracowałem. Miałem pragnienia i zmartwienia. W tych odległych już latach, w czasie kiedy moja ziemia rodzinna była dotknięta wojną a potem reżimem totalitarnym, szukałem sensu dla mojego życia. Znalazłem go w naśladowaniu Jezusa Chrystusa.
Moja młodość, w swej najbardziej decydującej części była trudna. Był to czas wojny i okupacji: wielka próba dla całego narodu. Wielka próba dla młodych. Był to jednocześnie czas potwierdzenia najwyższych wartości, wielokrotnie na miarę heroizmu! Ileż to razy za cenę życia!
Wystarczy przypomnieć powstanie warszawskie w roku 1944, które było jakimś straceńczym zrywem pokolenia moich rówieśników, którzy nie oszczędzali siebie. Swoje młode życie rzucali na stos, który płonął. Chcieli potwierdzić, że dorastają do wielkiego i trudnego dziedzictwa, jakie otrzymali. Ja też należę do tego pokolenia i myślę, że heroizm moich rówieśników dopomógł mi w określeniu swojego własnego powołania.
Druga wojna światowa była wydarzeniem historycznym, i niektórzy z nas, i ja sam, doświadczyliśmy okupacji i ucisku własnego kraju. Nie było łatwo kontynuować pracy dzień po dniu w tak trudnych warunkach. Nie było łatwo studiować na uniwersytecie, nie było łatwo widzieć cierpienie i niesprawiedliwość w świecie i jednocześnie nadal żyć cnotą nadziei, ufając Bogu i innym. Nie było łatwo robić miejsca dla głosu Pana, który mnie wzywał do całkowitego oddania siebie w kapłaństwie i tajnego studiowania, z rozmaitymi ograniczeniami w przygotowaniu się do tej konsekracji. Ale żadne powołanie nie jest łatwe! To, czego nauczyłem się w tych i innych poważnych momentach, to osądzać każdą rzecz w świetle Chrystusa, który jest drogą, prawdą i życiem każdej jednostki i wszystkich narodów.
Z woli Opatrzności ‒ dane było w pewnym okresie życia przejść przez ciężkie doświadczenie pracy w kamieniołomach. Mogłem więc zdać sobie sprawę z tego, jak ona jest niełatwa, że obok siły potrzebna jest tu jeszcze zręczność, opanowanie nerwów, szybka orientacja i odwaga. Trzeba umieć posługiwać się maszynami, ale także trzeba z górą się zżyć, znać jej ukryte sekrety, a także zasadzki. A nade wszystko trzeba mieć wielką siłę moralną, by sprostać trudom dnia codziennego, który upływa na zmaganiu się z łomami i młotami pneumatycznymi i kamieniarskimi. Zdarzają się także sytuacje nieoczekiwane i wypadki tragiczne, które w kilka sekund przemieniają teren pracy w miejsce tragedii. To także było moim udziałem, te wydarzenia zostawiają w duszy ślad na całe życie.
Do najpiękniejszych w moim życiu należeć będzie zawsze doświadczenie przeżytej solidarności i przyjaźni (…) z innymi robotnikami. To jest doświadczenie głęboko ludzkie i podtrzymujące na duchu. W pracy, w jej przebiegu, nie brak chwil ciężkich, chwil smutnych. W takich chwilach pomocą i pociechą są przyjaźń i solidarność między robotnikami. I ta przyjaźń, te oznaki solidarności, które były mi okazane właśnie gdy byłem robotnikiem, zapadły mi w duszę i pozostały w niej do dziś jako najcenniejszy skarb.
Papież nie boi się ludzi pracy. Zawsze byli mu szczególnie bliscy. Wyszedł spośród nich: z kamieniołomów na Zakrzówku, z solvayowskiej kotłowni w Borku Fałęckim, a potem ‒ z Nowej Huty. Poprzez wszystkie te środowiska, poprzez własne doświadczenie pracy ‒ śmiem powiedzieć ‒ ten papież nauczył się na nowo Ewangelii. Dostrzegł, przekonał się, jak gruntownie jest w nią wpisana współczesna problematyka człowieka pracy; jak bardzo nie sposób rozwiązać do końca tej problematyki bez Ewangelii.
Minęło już od tego momentu czterdzieści lat, a ja pamiętam jakby to było wczoraj. To doświadczenie życia robotniczego ze wszystkimi jego pozytywnymi aspektami i z całą jego nędzą, jak np. na innej płaszczyźnie okropność deportacji moich polskich rodaków do obozów zagłady ‒ głęboko naznaczyły moje życie. Od tamtego czasu tajemnica człowieka zajęła pierwsze miejsce w moich rozważaniach i czułem się nieodparcie popchnięty do obrony godności człowieka, podtrzymywany w tej materii przez misterium Chrystusa, który jest naszym Bogiem, a także naszym Bratem, aby nas zbawić.
Jeżeli patrzę na moją młodość, na tę młodość lat okupacji ‒ straszliwych lat, to był koszmar ‒ widzę, że źródłem „siły przebicia” była właśnie Eucharystia. I nie tylko dla mnie, dla wielu, a chyba najbardziej dla tych, którym najtrudniej przyszło przebijać się.
Aby żyć Eucharystią, trzeba poświęcić wiele czasu adoracji Najświętszego Sakramentu; ja sam czynię to codziennie, czerpiąc z tego doświadczenia siłę, pociechę i wsparcie.
Pamiętam, że kiedy (…) czytałem Ewangelię, to dla mnie najsilniejszym argumentem za prawdziwością tego, co czytam, było to, że tam nie ma żadnej taniej obietnicy. Mówił swoim uczniom prawdę zupełnie surową: nie spodziewajcie się, żadne królestwo z tego świata, żadne siedzenie po prawicy i po lewicy w znaczeniu urzędów tego przyszłego, mesjańskiego Króla. Mesjański Król pójdzie na krzyż i tam się sprawdzi. Potem zmartwychwstanie da wam siłę, da wam moc Ducha Świętego, że potraficie przed światem dawać świadectwo temu Ukrzyżowanemu. Ale żadnej taniej obietnicy. Na świecie ucisk mieć będziecie. Mnie to bardzo przekonywało, ponieważ normalnie ludzie starają się pociągać innych obietnicami. Obietnicami, karierą, korzyściami: co ci z tego przyjdzie, będziesz miał z tego to a to, a tamto...
Patrzyłem z bliska na życie Ojca, widziałem, jak umiał od siebie wymagać, widziałem, jak klękał do modlitwy. To było najważniejsze w tych latach, które tak wiele znaczą w okresie dojrzewania młodego człowieka. Ojciec, który umiał sam od siebie wymagać, w pewnym sensie nie musiał już wymagać od syna. Patrząc na niego, nauczyłem się, że trzeba samemu sobie stawiać wymagania i przykładać się do spełnienia własnych obowiązków.
Pamiętam dokładnie ten dzień: wróciłem z pracy do domu i zastałem Ojca martwego. Właśnie w tym czasie rodzina Kydryńskich okazałą mi wiele troskliwości, a ich przyjaźń była dla mnie ogromną pomocą, Poszerzała się ona jeszcze na inne rodziny, w szczególności na mieszkającą na ul. Księcia Józefa rodzinę państwa Szkockich.
Po śmierci mego Ojca stało się dla mnie jasne, że Chrystus powołuje mnie do kapłaństwa. W tym okresie, pracując fizycznie, równocześnie kontynuowałem ‒ na tyle, na ile było to możliwe w warunkach terroru okupacyjnego ‒ moje zamiłowania związane z literaturą, nade wszystko zaś z literaturą dramatyczną. Świadomość powołania kapłańskiego ukształtowała się pośród tego wszystkiego jako fakt wewnętrzny, całkowicie dla mnie przejrzysty i jednoznaczny.
W tamtym okresie pozostawałem w kontakcie z teatrem słowa, który stworzył Mieczysław Kotlarczyk i był jego animatorem w konspiracji. Był to teatr bardzo prosty. Strona dekoracyjna i widowiskowa była zredukowana do minimum, natomiast wszystko koncentrowało się na recytacji poetyckiego tekstu. Spotkania teatru słowa odbywały się w wąskim gronie znajomych, zaproszonych gości szczególnie zainteresowanych literaturą i równocześnie „wtajemniczonych”. Zachowanie tajności wokół tych teatralnych spotkań było nieodzowne, w przeciwnym razie groziły nam wszystkim surowe kary ze strony władz okupacyjnych ‒ najprawdopodobniej wywózka do obozu koncentracyjnego. Muszę przyznać, że całe to szczególne doświadczenie teatralne zapisało się bardzo głęboko w mojej pamięci, chociaż od pewnego momentu zdawałem sobie sprawę, że teatr nie był moim powołaniem.
Od dziecka lubiłem książki. Do tradycji czytania książek wdrażał mnie mój ojciec. Siadał obok mnie i czytał mi całego Sienkiewicza i innych pisarzy polskich. Kiedy umarła matka, zostaliśmy we dwóch z ojcem. I on nie przestawał zachęcać mnie do poznawania najbardziej wartościowej literatury. Nigdy też nie stawał na przeszkodzie mojemu zainteresowaniu teatrem. Gdyby nie wybuchła wojna i nie zmieniła się radykalnie sytuacja, to może perspektywy, jakie otwierały przede mną uniwersyteckie studia literatury polskiej, pociągnęłyby mnie bez reszty. Kiedy powiadomiłem Mieczysława Kotlarczyka o mojej decyzji zostania księdzem, powiedział: „Człowieku, co ty robisz? Chcesz zmarnować talent?”.
W pewnym momencie życia trzeba jednak dokonać radykalnego wyboru. Nie gardząc niczym, co jest wyrazem Bożego piękna i otrzymanych od Niego talentów, trzeba umieć opowiedzieć się za Chrystusem, aby wobec wszystkich dać świadectwo o Bożej miłości. W związku z tym przypomina mi się wielka duchowa fascynacja, jakiej uległem na drodze mojego powołania za sprawą św. Brata Alberta, który nazywał się Adam Chmielowski i nie był kapłanem. Brat Albert był malarzem, miał wielki talent i wiedzę. A jednak w pewnym momencie swego życia porzuci sztukę, bo zrozumiał, że Bóg wzywa go do ważniejszych zadań. Przybył do Krakowa, aby stać się ubogim wśród ubogich i ofiarować samego siebie służąc ubogim. W nim znalazłem szczególne oparcie duchowe i wzór w moim odejściu od literatury i teatru, aby w sposób radykalny pójść za powołaniem do kapłaństwa. Jednym z najbardziej radosnych wydarzeń w moim późniejszym życiu było wyniesienie go do chwały ołtarza. Wcześniej zaś poświęciłem mu dramat „Brat naszego Boga”.
Podczas młodzieńczych lat u każdego rysuje się własna osobowość. Już teraz uobecnia się czas przyszły, a przyszłość jest widziana jako coś, co jest na wyciągnięcie ręki. Te lata są okresem najbardziej odpowiednim na szczególnie intensywne odkrycie własnego, ludzkiego ja oraz cech i zdolności w nim zawartych. To jest czas, w którym życie jest postrzegane jako obiecujący projekt do realizacji, którego każdy jest i domaga się być autorem.
Zanim poszedłem do seminarium, spotkałem człowieka świeckiego, Jana Tyranowskiego, który był prawdziwym mistykiem. Człowiek ten, którego uważam osobiście za świętego, wprowadził mnie na trop wielkiej mistyki hiszpańskiej, a zwłaszcza św. Jana od Krzyża. Jeszcze przed wstąpieniem do tajnego seminarium czytałem dzieła tego mistyka, zwłaszcza poezje. W tym celu nauczyłem się języka hiszpańskiego, aby móc czytać dzieła św. Jana w oryginale. To był bardzo ważny etap w moim życiu.
Tyranowski utworzył grupę „żywego różańca” złożoną z piętnastu młodych. Każdemu z nich powierzone było odmawianie jednej tajemnicy różańca. Karol też stał się członkiem tej grupy i w szkole duchowości Tyranowskiego czytał "Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny" św.w Ludwika Marii Grignion de Montfort.
Lektura tej książki stała się dla mnie momentem przełomowym. Nazywam w tym wypadku „momentem” cały proces wewnętrzny, który trwał dość długo, łączy się on zaś z okresem konspiracyjnego przygotowania do kapłaństwa. Wtedy dotarł do moich rąk właśnie ów przedziwny „Traktat”: jedna z tych książek, których nie wystarczyło tylko „przeczytać”. Pamiętam, że chodziłem z nią długo, zabierałem ją z sobą nawet do pracy w fabryce sody (tak, że piękna okładka została poplamiona wapnem) ‒ i z różnych stron wracałem do poszczególnych jej fragmentów. Owocem takiej pracy nad „Traktatem” jest to, że na miejsce dawnego, dziecięcego (czy nawet młodzieńczego jeszcze) nabożeństwa do Matki Chrystusa, ukształtował się we mnie nowy do Niej stosunek, wynikający z najgłębszych treści mojej wiary: jakby z samego serca rzeczywistości Trynitarnej i Chrystologicznej.
Coraz bardziej jawiło się w mojej świadomości światło: Bóg chce, ażebym został kapłanem. Pewnego dnia zobaczyłem to bardzo wyraźnie: był to rodzaj jakiegoś wewnętrznego olśnienia. To olśnienie niosło w sobie radość i pewność innego powołania. I ta świadomość napełniła mnie jakimś wielkim wewnętrznym spokojem.