Jego życie toczyło się między treningami, ulicznymi walkami, a niedzielną Mszą św. Jak to się stało, że były mistrz Polski w kick – boxingu stał się zakonnikiem?
Była trzecia w nocy. Przed jedną z dyskotek w jednym z pomorskich miast stało trzech chłopaków. Palili papierosy. W pewnym momencie podszedł do nich dziewiętnastoletni Tomek. Szybko wymienili pogardliwe spojrzenia. Po chwili jeden z nich leżał na ziemi, Tomek uderzył go w łokcia w twarz. Podobnie było z pozostałą dwójką. – Pamiętam, że pierwszy z chłopaków podniósł się, podszedł do mnie i powiedział „przepraszam”. – wspomina brat Antoni. – Miał rozcięty łuk brwiowy, z którego pulsacyjnie wypływała krew. Gdy spojrzałem mu w oczy, w moich myślach pojawiły się słowa z Ewangelii: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. To było tak, jakby ktoś do mnie krzyczał. Odpowiedziałem tylko: „Jezu, to ja Ciebie przepraszam”.
Ustawki i adrenalina
Walka fascynowała go od wczesnego dzieciństwa. Uwielbiał oglądać sporty walki i filmy z Brucem Lee. Razem z bratem trenował ciosy przed lustrem. Na treningi kick-boxingu zaczął chodzić w wieku 15 lat. Był na nich najmniejszy i najmłodszy. Do domu wracał mocno poobijany. Same treningi go nie satysfakcjonowały. Chciał się sprawdzić w prawdziwej walce. Zaczął wyjeżdżać na mecze, gdzie dochodziło do starć kibiców. Analizował każde uderzenie i zastanawiał się nad jego skutecznością. Dzięki adrenalinie nie czuł bólu – ten przychodził dopiero następnego dnia. Przez całą szkołę podstawową i liceum był uczniem dwójkowym. Wyjątkiem był W-F, z którego zawsze miał piątkę.
Wołał mnie
Wiarę przekazała mu mama, która co wieczór klękała do modlitwy z różańcem. – Bardzo lubiłem chodzić do kościoła i w wieku siedmiu lat poprosiłem mamę, żebym mógł chodzić tam sam. Zapytała tylko, czy obiecam jej, że nie opuszczę Mszy św. Obiecałem. I ani razu w swoim życiu nie opuściłem niedzielnej Eucharystii. To jest cud.
Tomek często szedł na niedzielną Mszę św. prosto z sobotniej imprezy. Nawet gdy kontuzjowany w walce nie mógł chodzić, koledzy znosili do z czwartego piętra i wieźli autem do kościoła. – Z czasem czułem się coraz większym hipokrytą. Pytałem sobie: kim jestem? O co mi chodzi w życiu? Myślałem: jestem chrześcijaninem, chodzę do kościoła, a jednocześnie żyję jak żyję? Potem zaraz po Mszy św. jechałem się bić. Coraz mocniej docierało do mnie, że coś tu jest nie tak.
Pomimo zamiłowania do walki, co wieczór klękał do modlitwy. Nie tylko na zwykły pacierz czy pospiesznie odklepane „Ojcze nasz”. – Już od najmłodszych lat miałem relację z Bogiem. Wiedziałem, że mogę do Niego normalnie mówić i że On mówi do mnie. I wielokrotnie na modlitwie słyszałem, że powinienem zmienić swoje życie. Nie chciałem jednak Bogu do końca zaufać, chciałem żyć po swojemu. Wielokrotnie Go przepraszałem i obiecywałem, że z tym skończę. Walka jednak za bardzo mnie pociągała.
Jezu, ja Cię krzywdzę
– Z czasem zauważyłem, że grzechy powodują we mnie smutek. Miałem wyrzuty sumienia i w pewnym momencie stwierdziłem, że grzeszyć się po prostu nie opłaca. Gdy zaczynałem z nimi walczyć, w moim sercu pojawiał się pokój. Byłem szczęśliwy.
W tym czasie Tomek po raz kolejny trafił na dołek. Za karę miał pracować z tatą z restauracji nad morzem, bez telefonu i kontaktu ze światem. Tam zaczął czytać książkę Cień Ojca. Zrobiła na nim duże wrażenie. Potem przyszła kolej na żywoty świętych, którymi się zachwycił. Ale po powrocie do domu niewiele się zmieniło. To właśnie kilka tygodni później pobił owych trzech chłopaków przed dyskoteką. – Pamiętam ten moment, gdy zobaczyłem zakrwawionego chłopaka. Z jednej strony czułem ogromne wyrzuty sumienia, a z drugiej poczułem się tak bezwarunkowo kochany przez Jezusa, że nie mogłem tego pojąć. Powiedziałem wtedy: „Jezu, Ty mnie tak kochasz, a ja ciągle Cię krzywdzę w drugim człowieku”. Wtedy coś we mnie pękło. To była moja ostatnia walka na ulicy.
Kamerdyner u księcia
Dwa lata później wyjechał do Warszawy. Podjął pracę w restauracji jako dostawca, zaczął studiować wychowanie fizyczne. Równocześnie zaczął treningi w warszawskim klubie kick-boxingu. W 2010 r. po kilku miesiącach treningu na zawodach w Kobyłce zdobył tytuł Mistrza Polski w kategorii do 74 kg. – Pamiętam, że w Warszawie chodziłem od kościoła do kościoła. Wiedziałem, że Bóg czegoś ode mnie chce. Ciągle pytałem Go, co mam zrobić ze swoim życiem. Modliłem się o konkretny znak i przypomniałem sobie, że katechetka mówiła na religii o tym, że Pismo Święte to list Pana Boga do nas. Poszedłem do domu, pomodliłem się i otworzyłem Biblię na fragmencie „Pójdź ze mną!”. Od razu wiedziałem, że chodzi o kapłaństwo. Początkowo przestraszyłem się i odrzuciłem tę myśl. Myślałem, że to powołanie to jakaś pokuta za to, jak żyłem i byłem bardzo podłamany.
Krótko później wpadła mu w rękę gazeta z historią kamerdynera, służącego u księcia Karola. Kamerdyner z dumą opowiadał o tym, jak otwiera księciu drzwi i gotuje co rano pięć jajek, by wybrać to jedno, o jak najlepszej konsystencji. – Zdałem sobie sprawę, że ten człowiek służy jakiemuś tam księciu i się tym chwali, a mnie na służbę woła sam Bóg – Król królów! Wtedy ogarnęła mnie niesamowita radość. Nie wiedziałem jednak, co mam robić dalej. Nie znałem żadnego księdza, ani nawet nikogo wierzącego. Pewnego dnia wychodząc z kościoła, zobaczyłem gipsową figurkę zakonnika w brązowym habicie i zdałem sobie sprawę, że ten gość jest wszędzie, w każdym kościele. Zacząłem szukać w internecie informacji o św. Antonim i tak trafiłem na franciszkanów.
W zakonie jak w sporcie
Do postulatu wstąpił w tym samym roku, w którym zdobył mistrzostwo Polski. – Jak tylko przekroczyłem próg domu zakonnego, poczułem, że to jest moje miejsce. Wtedy jeszcze miałem wrażenie, że jestem pobożny. Zakon szybko wyprowadził mnie z tego błędu – śmieje się brat Antoni. Początkowo bał się powiedzieć o swojej przeszłości, bo myślał, że go nie przyjmą. Okazało się jednak, że jego historia bardzo się braciom spodobała.
– Sportowa przeszłość ułatwia mi funkcjonowanie w zakonnej dyscyplinie – tłumaczy. – Kiedyś, jak musiałem iść na trening, to szedłem, nieważne, czy mi się chciało, czy nie. Teraz podobnie mam z modlitwą. Czy mi się chce, czy nie – idę. Nie po każdej modlitwie czuję się lepszy czy świętszy, ale wiem, że to kolejna cegiełka, która tworzy całość mojej relacji z Bogiem. Mimo że się już nie biję, ciągle walczę ze swoimi słabościami. Moje serce to pole największej walki.
Marzeniem Tomka było przyjęcie imienia Antoni, od świętego, który go przyprowadził do franciszkanów. W zakonie obowiązuje zasada, że w jednej prowincji zakonnej nie może być dwóch braci o tym samym imieniu. Okazało, że poprzedni br. Antoni zmarł kilka miesięcy wcześniej. – To był dla mnie znak, że ten święty od samego początku nade mną czuwa – mówi br. Antoni. – Do dzisiaj nie wiem, dlaczego Bóg powołał mnie do kapłaństwa. To jest wielka tajemnica. Myślę jednak, że skoro Bóg z największego grzechu może wyprowadzić dobro, to ze mną też coś dobrego zrobi.