top of page

Nie módl się za mnie! Jestem potępiona! List z zaświatów





Trudno nam uwierzyć, że „dobrzy” ludzie też mogą pójść do piekła. A w rzeczywistości – ci, którzy pozornie na takich wyglądają, bo nikogo nie zabili, nie okradli, spełniają jakieś dobre uczynki i wstępują nawet niekiedy do kościoła. Może i czasem skrytykują Kościół lub księży, ale w gruncie rzeczy to "dobrzy ludzie", przyjaźnimy się z nimi i dobrze im życzymy. Ale prawdziwy stan ich duszy jest przed nami zakryty, i często też przed nimi samymi, gdy są ślepi duchowo. Pewnie znamy takie osoby; mijamy je w domu lub w pracy. A może nawet sami – oby nie! – do nich się zaliczamy?

Bóg daje nam w ciągu całego naszego życia mnóstwo łask i ostrzeżeń, mających prowadzić nas do zmiany życia (osobiste nawrócenie lub głębsze nawrócenie) lub do dostrzeżenia niebezpieczeństwa, jakie może grozić naszym bliskim i znajomym, o których nawet nie podejrzewamy, że są na prostej drodze do potępienia (modlitwa za nich). Takie ostrzeżenie otrzymał w wizji ks. Jan Bosko dla swoich wychowanków, i był przerażany rozpoznając twarze swoich chłopców, którzy, jeden po drugim, wpadali w otchłań piekielną. Takim ostrzeżeniem jest też poniższy list tragicznie zmarłej, młodej i cieszącej się życiem dziewczyny, która „nie wydawała się taka zła”. Nie odrzucajmy go tylko dlatego, że został objawiony we śnie (Bóg może komunikować się z nami także w taki sposób) lub dlatego, że został „napisany” przez duszę potępioną, o której naturze wiadomo, że pragnie ona nas tylko okłamać. Pan Bóg dopuszcza i taki sposób pouczenia nas (zmuszając wówczas duszę do świadczenia prawdy) na wzór przypowieści o bogaczu i biednym Łazarzu i na wzór wizji piekła ukazanego pastuszkom z Fatimy, abyśmy – przejęci losem potępionych – obudzili w sobie tym większe staranie o Niebo dla siebie i dla naszych braci.

Nauki płynące z tych treści są zgodne z nauką Kościoła katolickiego, a publikacja otrzymała imprimatur dla języka niemieckiego w roku 1952.


 


List od Anni


Wśród dokumentów pewnej zakonnicy, zmarłej w młodym wieku w klasztorze, znaleziono następujące zapiski:


Miałam przyjaciółkę. To znaczy, pracowałyśmy razem w jednej firmie handlowej w Monachium, gdzie siedziałyśmy naprzeciwko siebie. Później, kiedy Anni wyszła za mąż, nigdy więcej jej nie widziałam. W zasadzie, bardziej łączyła nas wspólna życzliwość niż przyjaźń. Tak więc mało odczułam jej brak, kiedy po ślubie przeprowadziła się do dzielnicy willowej Monachium, daleko od mojego domu.


Jesienią 1937 roku, kiedy spędzałam wakacje nad jeziorem Garda, moja matka napisała do mnie w połowie września: „Wyobraź sobie, że Anni N. nie żyje. Zginęła w wypadku samochodowym. Wczoraj została pochowana na Cmentarzu Leśnym" (niem. Waldfriedhof – cmentarz w Monachium – przyp. tłum.). Wiadomość bardzo mnie zaskoczyła. Wiedziałam, że Anni nie była zbyt religijna. Czy była przygotowana, gdy Bóg nagle ją wezwał?


Następnego ranka uczestniczyłam we mszy odprawianej za nią w kaplicy pensjonatu, w którym mieszkałam, modląc się żarliwie o spokój jej duszy. W tej intencji ofiarowałam także komunię świętą. Jednak cały dzień czułam jakiś dyskomfort, a uczucie to wzmogło się jeszcze wieczorem.

W nocy spałam niespokojnie. W pewnym momencie obudziło mnie jakiś gwałtowne stukanie. Zapaliłam światło. Zegar obok łóżka wskazywał 10 minut po północy. Ale nic nie było widać. Tylko fale jeziora Garda uderzały monotonnie o wał przyległy do ogrodu. Wiatr nie wydawał żadnego dźwięku. A jednak, kiedy się obudziłam, wydawało mi się, że oprócz stukania słyszę dźwięk przypominający wiatr, podobny do tego, gdy mój szef, będąc w złym humorze, rzucał irytujący list na biurko.


Przez chwilę zastanawiałam się, czy powinnam wstać, ale powiedziałam sobie stanowczo: „To tylko twoja wyobraźnia, pobudzona na skutek wiadomości o jej śmierci”. Odwróciłam się, odmówiłam kilka „Ojcze nasz” za biedne dusze i znów zasnęłam. Przyśnił mi się następujący sen:


Wstałam około 6 rano i chciałam pójść do kaplicy. Kiedy otworzyłam drzwi pokoju, nadepnęłam na stosik luźnych arkuszy papieru listowego. Zebrałam je i rozpoznawszy pismo Anni, w pierwszej chwili krzyknęłam. Drżałam, trzymając kartki w dłoniach. Uświadomiłam sobie, że w tym stanie nie potrafię nawet odmówić „Ojcze nasz”. Miałam też wrażenie, że się duszę.


Nie mogłam więc zrobić nic lepszego, jak wyjść na zewnątrz. Poprawiłam trochę włosy, włożyłam list do kieszeni i wyszłam z domu. Wspięłam się ścieżką wijącą się pod górę za szosą – słynną drogą „Gardesana” – między drzewami oliwnymi, ogrodami i krzewami wawrzynu.


Był piękny i jasny poranek. W normalnej sytuacji, zachwycałabym się co kilka kroków tym cudownym widokiem jeziora i bajkowej Wyspy Garda. Błękit wody zawsze był dla mnie kojący. I tak jak dziecko spogląda na swego dziadka, tak i ja patrzyłam zawsze zdumiona na szary masyw górski Monte Baldo, który wznosił się na przeciwległym brzegu począwszy od 64 metrów nad poziomem morza aż do ponad 2200 metrów.


Teraz nie miałam do tego serca. Po kwadransie marszu mechanicznie usiadłam na ławce opartej o dwa cyprysy, gdzie dzień wcześniej czytałam „Pannę Teresę” Federera. Po raz pierwszy uzmysłowiłam sobie, że cyprysy są symbolem śmierci, o czym nigdy nie myślałam będąc na południu, gdzie występują one tak pospolicie.


Sięgnęłam po list. Nie było podpisu, ale było to bez wątpienia pismo Anni. Nie zabrakło nawet tego szeroko zakrojonego "S" i francuskiego "T", które tak zawsze irytowały w biurze pana Gr. Styl jednak nie był jej, a przynajmniej nie wyrażała się tu w swój zwyczajny sposób. Ona zawsze wiedziała, jak miło rozmawiać z tymi swoimi roześmianymi niebieskimi oczyma i uroczym nosem. Dopiero gdy zaczynałyśmy dyskutować o kwestiach religijnych, ton jej stawał się zjadliwy i ostry, jak ten, w którym napisany był ten list.


Spisuję tutaj słowo po słowie, list z zaświatów, jaki czytałam we śnie. Brzmi on następująco:


Nie módl się za mnie! Jestem potępiona!


Klaro! Nie módl się za mnie. Jestem potępiona! Jeśli piszę do ciebie i to tak obszernie, nie myśl, że czynię to z przyjaźni. Tutaj nikogo już nie kochamy. Czynię to z przymusu, jako "część tej siły, która zawsze chce zła, a która zawsze czyni dobro".


Prawdę mówiąc, chciałabym i ciebie zobaczyć jak kończysz w tym miejscu, w którym ja pozostanę na zawsze. Nie dziw się temu pragnieniu. Wszyscy tutaj myślimy tak samo. Nasza wola jest skamieniała w tym, co nazywacie „złem”. Nawet jeśli czynimy „dobro”, tak jak teraz, otwierając ci oczy na rzeczywistość piekła, nie robimy tego w dobrej intencji.


Jak pamiętasz, poznałyśmy się cztery lata temu w Monachium. Miałaś 23 lata i od pół roku pracowałaś w biurze, kiedy ja tam przyszłam. Często pomagałaś mi jako początkującej pracownicy, dając dobre rady. Ale cóż to znaczy "dobro"? W tamtym czasie chwaliłam sobie twoją "dobroczynność". To śmieszne! Twoja pomoc wypływała z czystej ostentacji, jak nawet wtedy podejrzewałam. Tutaj nie uznajemy żadnego dobra w kimkolwiek.


Rodzice


Znasz moją młodość. Wypełnię tutaj kilka niedopowiedzianych luk.


Według planu mych rodziców, nie powinnam była się urodzić, ale "tak po prostu wyszło". Moje dwie siostry miały już 14 i 15 lat, kiedy przyszłam na świat. Chciałabym nigdy się nie narodzić! Gdyby to ode mnie zależało, unicestwiłabym się, aby uciec od tej męki! Byłoby to nieporównywalnie większą przyjemnością, gdybym mogła przestać istnieć, tak jak ubranie spalone na popiół przestaje istnieć. Ale muszę istnieć. Muszę istnieć taka, jaką sama siebie uczyniłam, z chybionym celem swojego życia.


Kiedy mój ojciec i matka, jeszcze wolni, przeprowadzili się ze wsi do miasta, utracili kontakt z Kościołem. Tak było lepiej. Obracali się w kręgach ludzi, którzy również nie byli wierzący. Poznali się na tańcach i sześć miesięcy później "musieli się pobrać".


Podczas ceremonii ślubnej padło na nich trochę wody święconej, co wystarczyło tylko na to, aby przyciągnąć matkę do kościoła kilka razy w roku na niedzielną mszę. Nigdy nie nauczyła mnie dobrze się modlić. Dała się pochłonąć troskom dnia codziennego, chociaż nasza sytuacja materialna nie była wcale zła.


Boga nienawidzimy najbardziej


Takie słowa jak modlitwa, msza, woda święcona, kościół – piszę jedynie z niebywałym wstrętem! Brzydzę się tymi, którzy chodzą do kościoła, jak i wszystkimi ludźmi w ogóle i wszystkimi rzeczami związanymi z Kościołem. Wszystko to wzmaga naszą udrękę. Każde zrozumienie jakie zdobywamy z chwilą śmierci, wszelka pamięć o tym, czego doświadczyliśmy i poznaliśmy w życiu jest dla nas palącą pochodnią. Wszystkie wspomnienia zwracają się przeciwko nam – wspomnienia o łasce, którą odrzuciliśmy. Jak to nas torturuje! Nie jemy, nie śpimy, nie chodzimy. Duchowo przykuci, patrzymy na nasze zmarnowane życie z "wyciem i zgrzytaniem zębów". Dręczeni i nienawidzący. Czy słyszysz! Pijemy tutaj nienawiść jak wodę. Również przeciwko sobie.


Boga nienawidzimy najbardziej. Pozwól, że ci to wyjaśnię. Błogosławieni w niebie kochają Go, ponieważ patrzą na Jego niczym nie przesłonięte piękno. To uszczęśliwia ich nie do opisania. My wiemy o tym i ta świadomość nas rozwściecza.


Ludzie żyjący na ziemi, którzy poznają Boga poprzez Jego stworzenia oraz dzięki Objawieniu, mogą Go kochać, ale nie są do tego zmuszeni. Wierzący – piszę to z wściekłością – który kontempluje Chrystusa na Krzyżu, pokocha Go. Lecz ten, do którego Bóg zbliża się jako sędzia karzący i sprawiedliwy, odepchnięty kiedyś i przybywający na kształt strasznej burzy, ten nienawidzi Go całą siłą swej złej woli. Na zawsze. Mocą dobrowolnie podjętej decyzji odwrócenia się od Boga, w ostatnim tchnieniu naszej umierającej duszy. Decyzji tej nie cofamy i nigdy nie będziemy chcieli cofnąć.


Czy rozumiesz teraz, dlaczego piekło jest wieczne? Ponieważ nasza zatwardziałość nigdy nie ustanie.


Boże miłosierdzie dla potępionych


Jestem zmuszona dodać, że Bóg jest miłosierny również dla nas. Piszę "zmuszona" ponieważ nawet gdybym pisała ten list z własnej woli, nie wolno byłoby mi kłamać, jak bym tego pragnęła. Zapisuję tu wiele rzeczy wbrew mej woli. Muszę również zdławić w sobie potok przekleństw, które chciałabym z siebie wyrzucić.


Bóg był dla nas miłosierny, nie pozwalając dłużej trwać w naszej złej woli na ziemi, jak byśmy tego chcieli. To zwiększyłoby naszą winę i karę. Pozwolił nam umrzeć przedwcześnie, jak było w moim przypadku, lub pozwolił zaistnieć innym łagodzącym okolicznościom. Teraz okazuje nam miłosierdzie nie zmuszając nas, abyśmy zbliżali się do Niego, ale byli w tym odległym piekle, co zmniejsza nasz ból. Każdy krok bliżej Boga sprawiłby mi większy ból niż krok w stronę płonącego stosu.


Pierwsza Komunia Święta


Byłaś przerażona, kiedy pewnego dnia opowiedziałam ci na spacerze, jaką uwagę zrobił mój ojciec na kilka dni przed moją Pierwszą Komunią Świętą: "Ciesz się tym, Anulko, że masz ładną sukienkę; cała reszta to bujda". Niemal zawstydziłam się z powodu twojego zgorszenia. Teraz się z tego śmieję.


Jedyną rozsądną rzeczą, którą uczynili w związku z tą „bujdą”, było to, że mogliśmy iść do Komunii dopiero w wieku 12 lat. Do tego czasu zdążyłam już na tyle przesiąknąć rozrywkami światowymi, aby sprawy religii traktować bardzo lekko i by Komunia Święta niewiele dla mnie znaczyła. Napełnia nas wściekłością fakt, że niektóre dzieci przystępują do Komunii już w wieku siedmiu lat. Robimy wszystko, co możemy, aby ludzie uwierzyli, że w tym wieku dzieci jeszcze nie mają zrozumienia. Najpierw muszą popełnić kilka grzechów śmiertelnych! Wówczas "Biały Pan" nie "zaszkodzi" im już tak, jak wówczas, gdy wiara, nadzieja i miłość – pluję na to wszystko – wciąż są żywe w sercu dziecka od chrztu świętego. Czy pamiętasz, że już na ziemi miałam taki sam pogląd na to?


Ojciec


Wspomniałam o moim ojcu. Często kłócił się z matką. Rzadko ci o tym mówiłam, ponieważ wstydziłam się tego. Wstyd – śmieszna rzecz! Tutaj nie ma to zupełnie znaczenia. Rodzice nie spali już w jednej sypialni; ja spałam z matką, a ojciec w pokoju obok, gdzie mógł wracać o dowolnej porze nocy. Dużo pił, przepijając wszystkie nasze dochody. Obie siostry pracowały, ale twierdziły, że potrzebują pieniędzy na swoje potrzeby, więc matka była zmuszona, aby również pójść do pracy.


W ostatnim roku ojciec często bił matkę, kiedy nie chciała dawać mu pieniędzy. Dla mnie był zawsze miły. Pewnego dnia – opowiadałam ci o tym i byłaś zgorszona tym, jak byłam rozpieszczana – przywiózł mi nowe buty, które wymieniałam dwukrotnie, ponieważ ich kształt i obcasy nie były dla mnie wystarczająco nowoczesne.


Tej nocy, kiedy udar mózgu śmiertelnie ugodził mojego ojca, wydarzyło się coś, o czym nigdy ci nie mówiłam z obawy przed twoją reakcją. Ale teraz powinnaś o tym wiedzieć. Jest to pamiętny fakt, ponieważ wtedy po raz pierwszy poczułam tę duchową udrękę, którą teraz czuję stale.


Spałam w pokoju mojej matki. Jej regularny oddech zdradzał głęboki sen. Nagle usłyszałam, jak ktoś woła mnie po imieniu. Nieznany głos powiedział: „Co będzie, jeśli ojciec umrze!” Nie kochałam już ojca, odkąd zaczął traktować matkę tak brutalnie; w zasadzie w tym czasie nie kochałam już nikogo, czułam jedynie pewne przywiązanie do tych, którzy byli dla mnie dobrzy. Bezinteresowna miłość rodzi się tylko w duszach będących w stanie łaski. Nie należałam do nich. Odpowiedziałam więc tajemniczemu głosowi, który nie miał swojego źródła: „On nie umiera!”


Po krótkiej przerwie usłyszałam znów to samo wyraźne pytanie, nie zastanawiając się skąd ono pochodzi. „On nie umiera!” – odpowiedziałam ze złością. Po raz trzeci zapytano mnie: „A jeśli ojciec umrze?”. Pamiętałam jak ojciec często wracał do domu pijany, jak hałasował, jak bił matkę i narażał nas na wstyd przed ludźmi. Krzyknęłam więc wyzywająco: „No i dobrze!”. Potem wszystko ucichło.


Następnego ranka, kiedy matka chciała posprzątać w pokoju ojca, zastała drzwi zamknięte. Około południa otwarto je siłą. Ojciec leżał na wpół ubrany – był martwy.


Katolicka Liga Dziewcząt


Marta K. i ty namówiłyście mnie, abym wstąpiła do Katolickiej Ligii Dziewcząt. Nigdy jednak nie ukrywałam, że rozporządzenia wydawane przez obie przewodniczące wydawały mi się zbyt świętoszkowate…


Gry były zabawne. Wkrótce, jak wiesz, zajęłam wysoką pozycję w tym stowarzyszeniu i to mi odpowiadało. Podobały mi się również wycieczki.


Parę razy pozwoliłam sobie na to, aby pójść do spowiedzi i komunii świętej, ale właściwie nie miałam nic do wyznania. Nie robiłam nigdy rozrachunku z tego, co mówię i myślę, a z drugiej strony, nie zabrnęłam jeszcze tak daleko, aby popełnić jakieś naprawdę ciężkie grzechy. Kiedyś mnie ostrzegłaś: „Anni, jeśli nie będziesz się modlić, zgubisz swoją duszę!" To prawda, niewiele się modliłam, a i to niechętnie. Miałaś naprawdę rację. Wszyscy, którzy płoną w piekle, nie modlili się lub modlili się niewystarczająco. Modlitwa jest pierwszym krokiem ku Bogu. Jest decydująca. Zwłaszcza modlitwa do Tej, która jest Matką Chrystusa, której imienia nie wymawiamy. Oddanie się Jej wyrywa diabłu wiele dusz, których ​​grzech bez wątpienia wydałby ich w jego ręce.


Modlitwa jest najprostszą drogą do Boga

Piszę to z wściekłością, ponieważ jestem do tego zmuszona :modlitwa jest najprostszą rzeczą, jaką człowiek może zrobić na ziemi. I od tej najlżejszej rzeczy Bóg uzależnił zbawienie. Ci, którzy trwają w modlitwie, stopniowo dostają tyle światła umacniającego ich do tego stopnia, że ​​nawet najgorszy grzesznik, będący po szyję w błocie, może w końcu powstać. W ostatnich latach życia, właściwie w ogóle się nie modliłam i tym samym pozbawiłam się łask, bez których nikt nie może być zbawiony.


Tutaj nie otrzymujemy już łask. Ale nawet gdybyśmy otrzymali, odrzucilibyśmy je z szyderstwem. Wszelkie ziemskie zawahania ustały w wieczności. W życiu ziemskim człowiek może przechodzić ze stanu grzechu do stanu łaski. Następnie ze stanu łaski może popaść w stan grzechu. Często z powodu słabości; czasami ze złej woli. Wraz ze śmiercią, ten taniec niedoskonałego człowieka – raz w górę, raz w dół – dobiega końca. Zostaje osiągnięty ostateczny stan.


Z wiekiem te wahania stają się coraz słabsze. Prawdą jest, że aż do śmierci można się nawrócić do Boga albo Go odrzucić. Jednak jest prawie pewne, że w ostatnich poruszeniach woli człowiek zdecyduje tak, jak był do tego przyzwyczajony przez całe życie. Dobre lub złe nawyki stają się drugą naturą i to go ostatecznie ciągnie za sobą.


Tak było ze mną. Od lat żyłam z dala od Boga. Więc podczas ostatniego wezwania ze strony łaski, opowiedziałam się przeciwko Bogu. Nie z powodu moich grzechów, ale dlatego, że nie chciałam się już z nich poprawić. Wiele razy zachęcałaś mnie do słuchania kazań i czytania pobożnych książek. Odpowiadałam zawsze tak samo – że nie mam na to czasu.


Nawiasem mówiąc, muszę powiedzieć, że kiedy zaszłam już tak daleko, jak tuż przed opuszczeniem Katolickiej Ligii Dziewcząt, niezwykle trudno byłoby mi już obrać inną drogę. Czułam się zagubiona i nieszczęśliwa. Nie wiedziałaś, że na drodze do mojego nawrócenia stał już ogromny mur, który wzniosłam. Ty wyobrażałaś sobie, że to takie proste, skoro pewnego razu powiedziałaś: "Dobrze się wyspowiadaj Anni, a wszystko będzie dobrze!". Wyczuwałam, że jest to prawda, ale świat, diabeł i ciało trzymały mnie już zbyt mocno.


Nigdy nie wierzyłam w działanie szatana

Nigdy nie wierzyłam w działanie szatana. Teraz zaświadczam, że ma on ogromny wpływ na takie osoby jak ja wtedy. Tylko wiele modlitw innych ludzi oraz moich własnych, w połączeniu z ofiarą i cierpieniem, mogłoby mnie uwolnić, i to jedynie stopniowo. Nawet jeśli niewielu ludzi jest opętanych dosłownie przez złego ducha, to całe mnóstwo jest zniewolonych wewnętrznie. Demon nie może posiąść wolnej woli tych, którzy poddają się jego wpływowi. Jednak w konsekwencji ich prawie całkowitego odrzucenia Boga, Bóg dozwala, by zło "zagnieździło" się w takim człowieku.


Diabła też nienawidzę. Lubię go jednak na swój sposób, ponieważ próbuje was zgubić; on i jego pomocnicy, duchy, które upadły wraz z nim na początku czasów. Są ich miliony. Wędrują po ziemi jak chmary komarów, a wy nawet tego nie podejrzewacie. My, potępieni ludzie, nie możemy was kusić, to należy do upadłych aniołów. Ich cierpienie wzrasta za każdym razem, kiedy gubią jakąś duszę ludzką w piekle. Ale czegóż nie zrobią z nienawiści!


Odrzucałam wszystkie łaski


Chociaż odeszłam od Boga, On wciąż za mną podążał. Utorowałam drogę łasce przez dobre uczynki, które często spełniałam dzięki naturalnym skłonnościom natury.


Czasami więc Bóg zwabiał mnie do kościoła. Odczuwałam tam coś jakby tęsknotę za domem. Kiedy opiekowałam się moją chorą matką, pomimo tego, że w ciągu dnia pracowałam w biurze, i kiedy rzeczywiście poświęcałam się dla niej w pewnej mierze, to przyciąganie ze strony Boga było ogromne. Pewnego razu w kaplicy szpitalnej, gdzie zabrałaś mnie podczas przerwy obiadowej, doznałam takiego poruszenia, że byłam o włos od nawrócenia. Rozpłakałam się. Ale potem przyjemności światowe znowu zagasiły łaskę – ziarno padło między ciernie. Tłumacząc sobie, że religia to sentymentalizm, jak zawsze mawiano w firmie, również i tę nową łaskę schowałam do szuflady.

Pewnego razu upomniałaś mnie, ponieważ zamiast uklęknąć, zrobiłam niedbały skłon głową. Myślałaś, że to z lenistwa. Nie podejrzewałaś, że już wtedy nie wierzyłam w realną obecność Chrystusa w Najświętszym Sakramencie. Teraz w to wierzę, ale oczywiście tylko w taki sposób, w jaki ty wierzysz w burzę, mogąc dostrzec jej oznaki.


Stworzyłam swoją własną religię


W międzyczasie stworzyłam sobie swoją własną religię. Uczepiłam się idei, która była powszechna w naszej firmie; mianowicie, że dusza po śmierci odradza się w innym ciele i to powtarza się bez końca (reinkarnacja). Dzięki temu, niepokojące pytania o tamten świat zostały przeze mnie oswojone i więcej mnie nie dręczyły.


Dlaczego nie przypomniałaś mi przypowieści o bogaczu i biednym Łazarzu, której narrator – Chrystus, mówi, że zaraz po śmierci jedni idą do piekła, a inni do nieba? (por. Łk 16,19). Ale co byś tym osiągnęła? Nic więcej niż przez inne twoje świętoszkowate przemowy.


Krok po kroku, stworzyłam sobie swojego boga; wystarczająco obdarzonego przymiotami, aby nazywać go "bogiem", dostatecznie oddalonego ode mnie, aby nie musieć mieć z nim żadnej relacji, odpowiednio nieokreślonego aby stał się dla mnie – wedle potrzeby – panteistycznym "bogiem światem" lub bogiem deistycznym.

Ten „bóg” nie miał nieba, które mógłby mi dać, ani piekła, aby mnie straszyć. Dałam mu spokój. Na tym polegała moja cześć dla niego. "Kochasz wierzyć w to, co kochasz". Przez całe lata byłam bardzo przekonana do swojej religii. Można tak żyć. Jedna tylko rzecz mogłaby położyć temu kres: ciężkie i długie cierpienie. Ale to cierpienie nie nadeszło! Czy rozumiesz teraz, co znaczy: "Kogo Bóg kocha, tego karci?"


Przebojowy Maks


Był piękny lipcowy dzień, kiedy „Liga Dziewcząt” zorganizowała wycieczkę do A. Podróż by mi pasowała, ale nie ta głupia pobożnościowa gadka! Zupełnie inny obraz niż Matki Bożej Miłosierdzia pojawił się wtedy na "ołtarzu" mojego serca: przebojowy Maks N. z domu handlowego obok. Już wcześniej kilka razy trochę flirtowaliśmy. Tamtej niedzieli zaprosił mnie na przejażdżkę. Ta, z którą chodził, była akurat w szpitalu.


Musiał zauważyć, że mam na niego oko, ale w tamtym czasie nie myślałam jeszcze, aby go poślubić. Owszem, miał pieniądze, ale był zbyt "miły" dla każdej napotkanej dziewczyny. Do tej pory, zawsze pragnęłam dla siebie mężczyzny, do którego mogłabym należeć nie tylko jako kobieta, ale jako jedyna kobieta. Zachowywałam więc pewien dystans.


Podczas wspomnianej przejażdżki Maks niesamowicie mi nadskakiwał. A rozmawiało się z nim zupełnie inaczej niż z tobą...


Następnego dnia w pracy wyrzuciłaś mi, że nie pojechałam z wami do A. Wtedy opowiedziałam ci o mojej cudownej niedzieli z Maksem. Twoje pierwsze pytanie brzmiało: "Czy byłaś na mszy?". Głupia! Jak mogłam być na mszy, skoro wyjazd był zaplanowany na 6 rano! Czy pamiętasz, jak zirytowana dodałam: "Bóg nie jest tak małostkowy jak wasze klechy!". Teraz jestem zmuszona wyznać: Bóg z całą swą nieskończoną dobrocią traktuje wszystko znacznie poważniej niż oni wszyscy.


Po tym pierwszym wyjeździe z Maksem wróciłam znowu do Ligii. Było to w Święta Bożego Narodzenia. Pewne rzeczy przyciągały mnie tam, ale wewnętrznie byłam już od was daleko. Kino, tańce, wycieczki; następowały jedne po drugich. Kilka razy, ja i Maks pokłóciliśmy się, ale zawsze wiedziałam, jak go przy sobie zatrzymać.

Moja rywalka po wyjściu ze szpitala wpadła w szał i była bardzo denerwująca... W rzeczywistości – wygrałam na tym, ponieważ mój wyważony spokój zrobił wrażenie na Maksie i ostatecznie wybrał mnie. Wiedziałam jak jej zaszkodzić; na zewnątrz mówiąc chłodno, a wewnętrznie sącząc jad. Takie uczucia i takie działanie doskonale torują drogę do piekła. Są diabelskie, w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Dlaczego o tym mówię? Aby pokazać, jak ostatecznie oddaliłam się od Boga. I nie było nawet potrzebne do tego to, aby doszło między mną a Maksem do ostatecznego spoufalenia. Zrozumiałam, że straciłabym wiele w jego oczach, gdybym mu uległa przed czasem. Z tego powodu wycofałam się z tego.


Uczyniłam stworzenie swoim bogiem


Jeśli natomiast uważałam, że z czegoś będę miała korzyść, byłam gotowa na wszystko, a zależało mi na tym, aby zdobyć Maksa. Cena nie grała roli. Stopniowo coraz bardziej rozkochiwaliśmy się w sobie, ponieważ oboje mieliśmy zalety, które wzajemnie w sobie ceniliśmy. Byłam bardzo zręczną partnerką, także ostatecznie usidliłam Maksa i posiadłam go tylko dla siebie, przynajmniej na kilka miesięcy przed ślubem.


Oto na czym polegało moje odstępstwo od Boga – uczyniłam stworzenie swoim bogiem. W żadnej innej relacji nie wydarza się to tak kompleksowo, jak w przypadku miłości do osoby odmiennej płci, jeśli ta miłość zakorzeniona jest tylko w doczesności. Ma ona swój urok, ale i żądło i truciznę zarazem.


"Kult" jaki oddawałam Maksowi stał się moją prawdziwą religią. To był czas, kiedy zostałam zarażona w firmie "gadaniem na Kościół"; na temat chodzenia do kościoła w ogóle, na temat księży, na temat odpustów, na temat klepania różańca i tym podobnych. Próbowałaś, mniej lub bardziej mądrze, bronić tych spraw, nie wiedząc najwyraźniej, że mnie to już nie ruszało, ale że raczej szukałam – wbrew swemu sumieniu – racjonalnego usprawiedliwienia mojego odstępstwa.


W głębi duszy byłam zbuntowana przeciwko Bogu. Ty tego nie dostrzegałaś. Nadal myślałaś, że jestem katoliczką. Ja również chciałam, aby tak mnie nazywano i płaciłam nawet podatek kościelny. Pomyślałam sobie, że takie małe „plecy” nie zaszkodzą. Choć twoje słowa wydawały się być niekiedy przekonujące, spływało to po mnie, ponieważ mówiłam sobie, że nie możesz mieć racji!


Biorąc pod uwagę naszą naderwaną więź, ból naszego rozstania był niewielki, kiedy moje małżeństwo nas rozdzieliło.


Ostateczne odejście od Boga

Przed ślubem wyspowiadałam się jeszcze i przyjęłam komunię świętą, ponieważ taki był wymóg. Ja i mój mąż byliśmy zgodni – czemużby nie dopełnić tej zwykłej formalności? Wypełniliśmy ją jak każdą inną formalność. Nazywasz to niegodnym. A jednak po tej "niegodnej" Komunii poczułam wewnętrzny spokój. Nawiasem mówiąc, była to moja ostatnia komunia.


Nasze życie małżeńskie było na ogół dość harmonijne. Mieliśmy to samo zdanie na prawie każdy temat. Także na ten, że nie chcieliśmy obciążać się ciężarem dzieci. W zasadzie, mój mąż chciałby mieć może jedno – oczywiście nie więcej. W końcu, udało mi się wybić mu ten pomysł z głowy. Stroje, eleganckie meble, kawiarnie, wycieczki samochodowe i podobne rozrywki – bardziej mi odpowiadały. To był szczęśliwy rok przyziemnych radości między ślubem a moją nagłą śmiercią.


W każdą niedzielę gdzieś wyjeżdżaliśmy lub odwiedzaliśmy rodzinę męża. (Wstydziłam się teraz mojej matki). Pływali oni na powierzchni egzystencji tak samo jak my.


Oczywiście w środku nigdy nie czułam się szczęśliwa, bez względu na to, jak bardzo się śmiałam na zewnątrz. Zawsze gryzło mnie nieokreślone „coś”. Chciałam, żeby ze śmiercią, która niewątpliwie miała nadejść za długi czas, wszystko się skończyło.


Ale było tak, jak słyszałam kiedyś jako dziecko w kazaniu; że jeśli Bóg nie może wynagrodzić w wieczności dobrych uczynków, które człowieka spełnia – robi to na ziemi.


Tak więc nieoczekiwanie dostałam spadek (od ciotki Lotte), a mój mąż zaczął więcej zarabiać. Udało mi się elegancko umeblować nasze nowe mieszkanie. Tymczasem moja religijność coraz bardziej dogorywała. Kawiarnie w mieście, hotele, w których się zatrzymywaliśmy, nie zbliżyły nas do Boga. Wszyscy, których tam spotykaliśmy, żyli tak jak my, skierowani na zewnątrz, a nie ku swojemu wnętrzu.

Kiedy odwiedzaliśmy jakąś słynną katedrę podczas wakacyjnych wycieczek, zachwycaliśmy się jedynie wartością artystyczną dzieł sztuki. Udawało mi się zneutralizować ten religijny powiew, który z nich emanował – zwłaszcza z zabytków średniowiecza – narzekając na jakieś nieistotne aspekty naszej podróży. Tak więc krytykowałam nie dość schludnie ubranego, niezdarnego zakonnika, który nas oprowadzał, krytykowałam to, że mnisi chcący uchodzić za pobożnych, sprzedają alkohol oraz wieczne bicie dzwonów wzywające wszystkich do kościoła, gdzie tylko mówiło się o pieniądzach.


Piekło...?


Doznawałam więc łask, ale za każdym razem kiedy łaska pukała, ja odrzucałam ją znowu i znowu. Szczególnie mocno dawałam ujście mojej dezaprobacie wobec starych przedstawień piekła – na cmentarzach lub w innych miejscach – gdzie widać było diabła smażącego dusze w czerwono-białym ogniu, i jego towarzyszy z długimi ogonami przynoszącymi mu nowe ofiary.

Klaro, piekło może być przedstawione źle, ale nigdy z przesadą!


Często myślałam o ogniu piekielnym. Pamiętasz, jak kiedyś podstawiłam ci pod nos zapaloną zapałkę i szydząc, spytałam: "Tak to pachnie?". Szybko zdmuchnęłaś płomień. Tutaj nikt tego ognia nie gasi! Zaświadczam ci: ogień, o którym mówi Pismo Święte, nie oznacza udręk sumienia. Ogień oznacza "ogień". Należy rozumieć dosłownie to, co On powiedział: „Idźcie precz ode mnie przeklęci w ogień wieczny". Dosłownie!


Jak dusza może odczuwać ogień materialny – spyta ktoś. A jak dusza może cierpieć na ziemi, kiedy trzymasz palec w płomieniu? Dusza nie płonie, ale jakie cierpienie odczuwa cała istota!

Tak samo tutaj jesteśmy duchowo złączeni z ogniem, przez naszą istotę i przez nasze władze.

Nasze dusze zostały pozbawione swojej naturalnej lotności, nie możemy myśleć o czym chcemy, ani jak chcemy.


Nie patrz głupio na te wersy; stan ten, którego nie możesz pojąć, pali mnie, nie niszcząc jednak mego istnienia. Naszą największą męką jest to, że nigdy już nie zobaczymy Boga. Jak może być tak bolesnym coś, wobec czego było się na ziemi obojętnym? Na tej samej zasadzie jak nóż, który, dopóki leży na stole, jest obojętny. Możesz widzieć ostrze, ale go nie czujesz. Ale wbij je w ciało, a krzykniesz z bólu. Teraz odczuwamy utratę Boga, wcześniej Go tylko "widzieliśmy".


Nie wszystkie dusze cierpią tak samo. Im bardziej złośliwa wola, im większa przewrotność w grzechu, tym dotkliwsze uczucie utraty Boga. Potępieni katolicy cierpią bardziej niż wyznawcy innych religii, ponieważ w większości otrzymali i odrzucili więcej światła i więcej łask. Ci, którzy mieli większą wiedzę, cierpią więcej niż ci, którzy mieli mniejsze poznanie. Ci, którzy grzeszyli ze złej woli, cierpią więcej niż ci, którzy upadali przez słabość. Ale nikt nie cierpi bardziej niż na to zasługuje. Och! Jak bym chciała, żeby to nie była prawda, wtedy miałabym rzeczywiście powód do nienawiści!


Powiedziałaś mi kiedyś, że nikt nie idzie do piekła, nie wiedząc o tym. To było objawione pewnemu świętemu. Śmiałam się z tego, ale potem schowałam się za tym stwierdzeniem, mówić sobie, że w takim razie będzie jeszcze wystarczająco dużo czasu na moje nawrócenie.


To powiedzenie jest prawdziwe. Przed moją tragiczną śmiercią nie wiedziałam, jakie piekło jest naprawdę. Żaden człowiek na ziemi tego nie wie. Ale doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że kiedy umrę i przejdę na tamten świat z wolą zwróconą przeciwko Bogu, poniosę wszystkie tego konsekwencje. Jak powiedziałam, nigdy nie odwróciłam się od moich przyzwyczajeń. Podążałam za nimi dalej z tą niewzruszoną stałością, z jaką niekiedy ludzie postępują, zwłaszcza gdy się starzeją.

Moja śmierć


Moja śmierć wyglądała następująco: Tydzień temu – mówię według waszego czasu, ponieważ licząc miarą mojego bólu, mogłabym już płonąć w piekle od dziesięciu lat – więc tydzień temu w niedzielę wybraliśmy się z mężem na naszą ostatnią wycieczkę. Dzień rozpoczął się bardzo pięknie. Czułam się wyjątkowo dobrze. Przenikało mnie dziwne uczucie szczęścia. Nagle, w powrotnej drodze, mój mąż został oślepiony przez nadjeżdżający z naprzeciwka samochód i stracił panowanie nad kierownicą.


"Jezu!" – przebiegło mi przez myśl. Nie jako modlitwa, ale jako okrzyk. Targnął mną straszliwy ból – w porównaniu z obecnym, to bagatelka. Potem straciłam przytomność.

Dziwna rzecz, tamtego ranka zrodziła mi się niewytłumaczalna myśl, że mogłabym znów pójść na mszę. Brzmiało to jak prośba. Moje "nie" przecięło tę nić myśli bardzo zdecydowanie. "Muszę z tym ostatecznie skończyć. Biorę na siebie wszystkie tego konsekwencje". I teraz właśnie je ponoszę.


Wiesz co stało się po mojej śmierci. Los mojego męża, matki, to, co stało się z moim ciałem i przebieg mojego pogrzebu są mi szczegółowo znane, dzięki naturalnej wiedzy, którą tu mamy.

Inne rzeczy, które dzieją się na świecie, znamy tylko w mglisty sposób. Znamy jednak dobrze to, co nas bezpośrednio dotyczy. W ten sposób wiem o twoim obecnym miejscu pobytu.


W chwili śmierci nagle zbudziłam się z tej ciemności. Widziałam siebie jakby zalaną jasnym światłem. Było to w tym samym miejscu, w którym leżało moje ciało. Działo się to podobnie jak na scenie w teatrze, gdy nagle gaśnie światło; kurtyna rozsuwa się i ukazuje się przerażająca scena. Scena mojego życia. Moja dusza ukazała mi się jak w lustrze, wszystkie odrzucone łaski, począwszy od młodości aż do mojego ostatniego "Nie" wobec Boga.

Czułam się jak morderca postawiony przed sądem naprzeciw swoich martwych ofiar. Czy żałowałam? Czy się wstydziłam? Nigdy!


Ale nie mogłam tego znieść, patrząc na to tak, jak widzi to Bóg, którego odrzuciłam. Pozostawało więc tylko jedno – ucieczka. Podobnie jak Kain uciekł od ciała Abla, tak moja dusza rzuciła się daleko od tego straszliwego widoku. Był to sąd szczegółowy. Niewidzialny Sędzia powiedział do mnie: "Idź precz".


Potem moja dusza spłynęła niczym siarkowożółty cień na miejsce wiecznych udręk


Czy to był tylko sen?


Tak kończy się list Anni. Ostatnie słowa były prawie nieczytelne. Nagle, co to..? W twardym akcencie linijek, które myślałam, że czytałam, zabrzmiał łagodnie dzwonek.


Przebudziłam się. Nadal byłam w swoim pokoju. Pierwsze złote promienie słońca wdzierały się przez okno. Z kościoła parafialnego dobiegały dźwięki pieśni.


A więc wszystko było tylko snem?


Nigdy nie odczuwałam w Pozdrowieniu Anielskim tak wiele pociechy, jak po tym śnie. Powoli odmówiłam trzy "Zdrowaś Maryjo". Wtedy stało się dla mnie jasne: musimy się Jej trzymać, błogosławionej Matki Pana, czcić Maryję jak dzieci, jeśli nie chcemy aby spotkał nas ten sam los – nawet jeżeli to było tylko we śnie – o którym mówiła dusza, która nigdy nie zobaczy Boga.

Nadal drżąc po tej nocnej wizji, wstałam, ubrałam się i pospiesznie zbiegłam po schodach do kaplicy. Serce waliło mi jak młotem i podchodziło do gardła. Kilka osób klęczących w kaplicy spojrzało na mnie, ale pomyśleli pewnie, że jestem taka "rozgrzana" bo zbiegałam po schodach.


Dobra, starsza pani z Budapesztu, bardzo cierpiąca, wątła jak dziecko, krótkowzroczna, ale gorliwa w służbie Bogu i dalekowzroczna w sprawach duchowych, powiedziała mi po południu w ogrodzie, uśmiechając się : "Panienko, Zbawiciel nie chce, by Mu służono jak pociąg ekspresowy". Ale potem, zauważywszy, że coś mnie poruszyło i nadal porusza, dodała kojąco: "Nic nie powinno napawać cię lękiem. Znasz radę świętej Teresy?: Niech nic cię nie smuci, niech nic cię nie przeraża. Wszystko mija, lecz Bóg jest niezmienny. Cierpliwością osiągniesz wszystko, a temu, kto posiadł Boga, niczego nie braknie. Bóg sam wystarczy".


Kiedy to mówiła, bez pouczającego tonu, poczułam się tak, jakby czytała w mojej duszy. "Bóg sam wystarczy!". Tak, On mi wystarczy tutaj i na tamtym świecie. Chcę ostatecznie Go posiąść, bez względu na to, ile ofiar będę musiała ponieść. Chcę przejść wszystkie próby na tej ziemi i trwać w miłości do Boga, aby zawsze mieć Tego, który jest tylko pokojem, radością i szczęściem, podczas gdy wszystkie ziemskie radości przemijają.





Na podstawie broszury: „Brief aus dem Jenseits” ("List z zaświatów").

Imprimatur: E Vicariatu Urbis, 9 kwietnia1952 r.

+ Aloysius Traglia, Archiepiscopus Caesariensis

Vicegerens.



Tłumaczenie z języka niemieckiego oraz wstęp: Dorota Porzucek

Śródtytuły dodane przez autorkę tłumaczenia.

Fot. Unsplash

24-Godziny-Męki-Pańskiej-za-Polskę-_baner.jpg
bottom of page