Fragmenty książki: "Ostateczna bitwa o rodzinę" ks. Piotra Glasa i Jacka Pulikowskiego
Ks. Piotr Glas: Na Zachodzie i w wielu innych częściach „postępowego świata” w obecnym czasie Kościół oddaje swoje terytorium, wycofuje się w przerażającym tempie. Przekazuję tu doświadczenie moich kolegów, którzy również pracują na zachodzie Europy, w Stanach Zjednoczonych lub innych miejscach. Oprócz jednostek, które jeszcze walczą, próbują działać i nauczać w duchu wiary i Tradycji Kościoła, wielu ułożyło swoje życie całkiem wygodnie, wycofało się z pola walki, podporządkowując się duchowi czasu. Tragedią jest to, że poddał się także Kościół hierarchiczny. W Anglii, gdzie pracuję, episkopat przedłużył do pierwszej niedzieli adwentu dyspensę od uczestnictwa w niedzielnej Mszy Świętej. Dla mnie jest to po prostu duchowa wegetacja lub wręcz duchowa egzekucja tych, którzy jeszcze mieli wewnętrzną motywację i praktykowali wiarę. Przed covidowymi restrykcjami było wielu zaangażowanych w życie religijne i parafialne, ale w ostatnim czasie duża liczba ludzi zniechęciła się i odeszła. W tych trudnych czasach wielu poszukuje Boga i tęskni za nauczaniem całej prawdy Ewangelii. Ale jeśli dodatkowo biskupi nie zachęcają do powrotu, lecz wprost przeciwnie, otwierają furtkę do niczym nieuzasadnionej już dyspensy, to jest to w mojej opinii działanie samobójcze. Kościół tu, ale też w wielu innych krajach, idzie już z duchem tego świata. Słynny angielski konwertyta Gilbert Keith Chesterton powiedział: „Kościół nie może iść z duchem czasów ‒ z tego prostego powodu, że duch czasów donikąd nie idzie. Kościół może co najwyżej ugrzęznąć w bagnie razem z duchem czasów, by razem z nim cuchnąć i gnić”. Jak mamy w takich warunkach działać? Jak nauczać prawd wiary, na przykład o moralności chrześcijańskiej? Jak głosić całą Ewangelię Chrystusa, która jest trudna i wymagająca? Presja, by odpowiednio ‒ powiem więcej: ostrożnie ‒ dobierać tematy kazań czy katechez, jest olbrzymia.
Sami chrześcijanie są już tak tym światowym myśleniem przesiąknięci, że gdybym powiedział kazanie na przykład o tym, że jedyne prawdziwe małżeństwo jest związkiem mężczyzny i kobiety, zostałbym oskarżony o brak tolerancji, miłosierdzia względem inaczej myślących czy kochających oraz głoszenie wbrew obecnej, postępowej wizji Kościoła. Podstawowym argumentem liberalnych chrześcijan jest to, że Bóg jest miłością i każda miłość jest dobra, podoba się Bogu. Nie wolno nam nikogo ani niczego osądzać. (…)
To się zaczyna już na samej górze. W obecnej chwili księża, a nawet biskupi mają już coraz mniejsze pole manewru. Jeśli któryś próbuje z mocą głosić naukę zgodnie z nauczaniem Katechizmu Kościoła katolickiego, który jest bardzo jasny i dokładny, często zostaje kanonicznie upomniany lub nawet uciszony na jakiś czas. Mówi się, że to nie średniowiecze i trzeba obecnie podchodzić do każdego z miłością i tolerancyjnym miłosierdziem. Kochają się? To najważniejsze. A cała reszta? Trzeba być miłosiernym i wyrozumiałym. Szkoda tylko, że sama Biblia nie jest tak tolerancyjna wobec grzechu. (…)
Kilka lat temu wprowadziłem w swojej parafii rachunek sumienia przed spowiedzią ‒ rodzaj wspólnego przygotowania do przyjęcia tego sakramentu, ponieważ wiele osób miało z tym duży problem z powodów, o których wspomniałem powyżej. I wszystko było dobrze, dopóki nie wspomniałem o grzechach nieczystości seksualnej i grzechach w małżeństwie. W parafii zostało to bardzo źle przyjęte, łącznie z pisaniem na mnie skarg do biskupa. Przypomniało mi się stare, ale jakże prawdziwe przysłowie: uderz w stół, a nożyce się odezwą.
Według wielu ksiądz nie powinien się wtrącać w pewne sprawy. Wszystko było w porządku, dopóki mówiłem o byciu dobrym, służeniu i pomaganiu innym albo przysłowiowym paciorku do Bozi. Ale gdy przeszedłem do tematów życia małżeńskiego, do sfery czystości seksualnej, powstał nieprzyjemny rumor. Znakomicie to pokazuje, jak Kościół na Zachodzie, wielu kapłanów i wiernych zostało przez ostatnie lata duchowo uśpionych. Wielu księży nie widzi już w kwestiach grzechów seksualnych żadnych problemów albo z obawy o utratę wiernych boją się poruszać pewne tematy, aby nie stresować tej resztki, która jeszcze przychodzi. A przecież to my sami, poprzez takie podejście, zamykamy ludziom bramy do nieba. Bardzo możliwe, że wierni ‒ szczególnie młodsze pokolenia ‒ rzeczywiście od wielu lat nie słyszeli właściwego nauczania o grzechu, o moralności chrześcijańskiej, i zupełnie nie zdają sobie sprawy, w jakim są duchowym niebezpieczeństwie. Nie zwalnia nas to jednak z odpowiedzialności przed Bogiem za nasze zaniedbania oraz z moralnego obowiązku nauczania całej prawdy Ewangelii. Zdarzało się wiele razy, że ktoś przychodził do mnie do spowiedzi i mówił: „Proszę księdza, to był dla mnie wstrząs, bo dopiero teraz zrozumiałem, że nie spowiadałem się szczerze z pewnych grzechów przez całe lata”. Niestety najczęściej były to grzechy z zakresu nieczystości seksualnej. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że spowiedzi, w których posługują się kłamstwem, są świętokradcze, a co za tym idzie ‒ nieważne. Niestety bardzo często podciąga się to pod „grzechy zapomniane”, które są odpuszczane, jeżeli taki fakt naprawdę zaistniał. Problem w tym, że zapomnieć a celowo kłamać to dwie różne rzeczy! Słyszałem kiedyś na rekolekcjach, jak jeden kapłan powiedział, że grzechem, którego Bóg nam nie odpuści, jest ten, który celowo nie został wyznany. Ciekawie powiedziane i daje do myślenia. Przychodzimy do spowiedzi, prosząc o miłosierdzie kochanego Ojca, który wszystko o nas wie, a w tym samym czasie perfidnie i z całkowitą świadomością okłamujemy Go.
W wielu seminariach na Zachodzie tematów dotyczących sfery czystości czy seksualności nie porusza się wcale albo porusza się je w bardzo ograniczonym zakresie. Wiem to od księży, którzy kończyli takie liberalne seminaria. Pytam się: Jak oni mają pomagać innym pogubionym owieczkom, skoro sami nie znają podstaw nauczania Kościoła w tej kwestii? A często też sami są bardzo pogubieni, poranieni i potrzebują pomocy. Wydaje się, że obecnie jedynym lekarstwem na wszystkie duchowe problemy i dolegliwości jest porada psychologiczna lub psychoterapia, a nie duchowość chrześcijańska z niewyczerpanym źródłem nauczania świętych i mistyków.
Ks. PG: Może się zdarzyć, że Bóg postawi na naszej drodze osobę, przez którą otrzymamy pomoc.
Kiedyś zadzwoniła do mnie nieznajoma dziewczyna i powiedziała: „Proszę księdza, chciałam księdzu podziękować”. Pytam ją, za co, przecież się nie znamy. Powiedziała: „Historia mojego życia jest bardzo trudna, wiele przeszłam, byłam bardzo duchowo i życiowo pokiereszowana. Chciałam popełnić samobójstwo, bo wiedziałam, że już nic nie mogę zmienić w swoim życiu. Cały czas w mojej głowie była tylko ta jedna myśl: samobójstwo, samobójstwo... Skończ z tym życiem, nikt cię nie kocha, nic nie znaczysz, nic już nie ma sensu. Włączyłam komputer i wpisałam w wyszukiwarkę: jak skutecznie popełnić samobójstwo. Nagle, ku mojemu największemu zdziwieniu, zobaczyłam księdza głoszącego jakąś konferencję. Zapytałam siebie: Kim jest ten klecha? Kliknęłam na to. Zaczęłam słuchać i nagle łzy popłynęły mi po policzku. Zupełnie nie wiedziałam, kim ksiądz jest i o co w tym wszystkim chodzi, ale jednej rzeczy byłam pewna ‒ ktoś próbował do mnie przemówić. Nie wiedząc, co dalej robić, poszłam do najbliższego kościoła katolickiego, tak jak ksiądz powiedział. Nic nie mówiłam, nie modliłam się, tylko płakałam. Były to łzy uzdrowienia, dostałam drugą szansę. Za wszelką cenę chciałam więc księdza odnaleźć i księdzu podziękować”.
Jak widzimy z tego świadectwa, Bóg ma różne drogi dotarcia do człowieka: niespodziewane spotkanie, konferencja, książka, którą można kupić i ofiarować komuś, kto potrzebuje pomocy. Możliwe, że spędzi ona długi czas na półce, ale może jak Bóg da, ktoś kiedyś zajrzy do niej w najbardziej krytycznym momencie swojego życia. Dla Boga nie ma sytuacji bez wyjścia. Bogu wystarczy, że zrobimy tylko mały kroczek w Jego kierunku, a On znajdzie odpowiednie narzędzia, żeby do nas dotrzeć i nam pomóc.
Ks. PG: Nie tak dawno temu stoczyłem batalię z jednym z moich parafian. Z narodowości jest Włochem, żył z Angielką bez ślubu i wychowywali troje dzieci. Jako proboszcz powiedziałem mu wprost: „Chodzisz do kościoła, przyjmujesz świętokradczą Komunię w każdą niedzielę, a o ile wiem, nie masz żadnych przeszkód do zawarcia ślubu kościelnego. Nie interesuje mnie, czy teraz obrazisz się na mnie, czy na cały Kościół; pomyśl: gdyby przyszło ci odejść dzisiaj z tego świata, co by się z tobą stało? Czy niebo czekałoby na ciebie otwarte, a Jezus z rozłożonymi rękoma przywitałby ciebie jako wiernego i prawowitego ?”. Był bardzo zmieszany, po czym stwierdził, że jest młody i ma jeszcze czas do namysłu. Bez wahania dodałem: „Popatrz, biblijny syn marnotrawny jeszcze za swojego życia zorientował się, że źle uczynił, podążając błędną drogą. Po głębokim namyśle postanowił wrócić skruszony do swojego ojca. Niestety w naszym życiu może tego czasu zabraknąć. Proszę, nie licz zuchwale na Boże miłosierdzie, bo twój przyszły los jest teraz w twoich rękach, a po śmierci będzie już za późno”. Przez parę niedziel nie widziałem go już w kościele, jednak ku mojej radości przyszedł do mnie po jakimś czasie i poprosił o spowiedź z całego życia oraz o przygotowanie ich do ślubu. Wiem, że się naraziłem, bo przecież mogłem być oskarżony o „mowę nienawiści”, nietolerancję, brak zrozumienia ludzkich problemów oraz nowych współczesnych poglądów teologicznych. Nie wiem dlaczego, ale postanowiłem powiedzieć mu wprost: „Teraz musisz wybrać, mogę wam pomóc, ale jeżeli odrzucisz moją wyciągniętą rękę, sam skażesz się na potępienie”. Pismo Święte mówi bardzo jasno, że między innymi cudzołożnicy, ludzie żyjący w nieczystości i rozpuście, królestwa Bożego nie odziedziczą (por. Ga 5, 19‒21). A może św. Paweł trochę przesadził albo miał coś innego na myśli? Słyszałem niestety i takie opinie biblistów czy teologów. Jednak musiałem tak zareagować, ponieważ w swoim życiu wiele już widziałem ‒ szczególnie co się stało z ludźmi, którzy zniszczyli swoje życie duchowe, czy to w kapłaństwie, czy w małżeństwie. Moim zdaniem nie ma już czasu na zamydlanie prawdy, kiedy tylu ludzi, szczególnie na Zachodzie, ale obecnie również i w Polsce, wybiera szeroką i łatwą drogę prowadzącą do potępienia. Sam Jezus mocnymi słowami ostrzega nas o tym fakcie, a jak wielu z nas wciąż tę drogę wybiera. Szeroka droga to wszystkie oszustwa, złudzenia, fałszywy obraz innego stylu życia, alternatywny do tego, który proponuje nam Bóg. Tymczasem droga wąska wymaga wyrzeczeń, walki z przeciwnościami oraz braku kompromisu z poglądami „nowoczesnego świata” ‒ a Jezus ponownie ostrzega nas bardzo mocno, jak niewielu ludzi ją wybiera (por. Mt 7, 14). Mówię tu o tym nie po to, aby kogoś zastraszać, ale by zachęcić, abyśmy przyjrzeli się sobie i upewnili się, jaką drogą podążamy w tym życiu. Jaki będzie ostateczny cel naszej ziemskiej podróży? Wydaje się, że większość ludzi zupełnie się tym nie przejmuje, chociaż coraz częściej można też zauważyć wielu młodych, którzy pragną ułożyć sobie życie w małżeństwie razem z Bogiem i żyć w Jego błogosławieństwie.
Jacek Pulikowski: (...) Bywają momenty w małżeństwie, kiedy uświadamiamy sobie, że tak naprawdę mamy pretensje do siebie nawzajem z egoizmu, a nie z troski o drugiego. Zamiast smutku, że małżonek postąpił niefajnie, jest złość i oburzenie: jak on tak mógł.
To wyraz niedojrzałości.
Bo ktoś nie zaspokoił moich potrzeb.
JP: Tak. Jestem wściekły na ciebie, bo nie zrobiłaś tego, co JA chciałem. Albo MI to zaszkodziło, albo MNIE to zabolało, albo MI się coś stało z tego powodu. Kiedy ktoś drugi zrobi coś nie po myśli egoisty, egoista zwykle się na niego złości. Okazuje to na różne sposoby. Od jakiegoś czasu powtarzam – również sobie i żonie, bo to nie jest tak, że innych pouczam, a sam jestem doskonały; nie, nie jestem – żebyśmy zwiększali w sobie ten zapas wzajemnej życzliwości. Czyli jeśli zrobisz coś dla mnie przykrego, żebym nie posądzał cię od razu, że robisz mi na złość. Żebym przyjął wariant najłagodniejszy dla ciebie, że zrobiłaś to niechcący. Żebyś patrzyła na mnie z taką życzliwością, że jeśli coś zrobiłem inaczej, niż ty chciałaś – a my jesteśmy bardzo związani ze swoimi myślami i pragnieniami – to nie znaczy, że robię ci na złość. Może jestem nieudolny, a może rzeczywiście w tym momencie zachowałem się mało doskonale. Chodzi o to, żeby zacząć patrzeć przez pryzmat miłości, czyli troski o drugiego. Żona mi nadepnęła na odcisk, mnie to zabolało, oburzyłem się. Ona mi zaczyna komunikować, jak to z nią było. Dowiaduję się, że zrobiła to niechcący. Natychmiast mniej boli. My nie dopuszczamy, zwłaszcza w tej intymnej małżeńskiej komunikacji, rozmów o intencjach drugiej osoby. A to bardzo szybko rozładowuje napięcie, kiedy dowiadujemy się, że coś się stało niechcący. (...)
W relacji z drugim człowiekiem mamy dochodzić do ładu i porozumienia. Potrzeba do tego dobrej komunikacji. Specjaliści wyróżniają jedenaście kanałów komunikacji. To są między innymi słowa, gesty, mimika, ton głosu i tak dalej. Dzięki temu, jeśli spotkamy drugiego człowieka i on nas jakoś zrani, poprzez dobrą komunikację mamy szansę zmniejszyć ten ból, zbliżyć się do siebie. Niekoniecznie musimy przyjąć poglądy drugiego. Nawet małżeństwa tego nie robią, a co dopiero ludzie na ulicy, którzy w jakiś sposób się krzywdzą. To jednocześnie jest narzędzie wzrostu, bo jeśli się zajmę moją żoną, żeby jej nie było przykro, kiedy jej coś zrobiłem, to automatycznie rosnę i przechodzę z egoizmu na stronę miłości. Zaczynam myśleć o niej, nie o sobie. Dobra komunikacja powoduje, że dostrzegamy, że najgorszy wariant zachowania, jaki komuś przypisaliśmy, nie jest prawdziwy. Jeżeli raz, piąty, dziesiąty, setny się o tym przekonamy, rzeczywiście możemy się na siebie otworzyć. Moment, w którym bardziej zaczęliśmy się z żoną o siebie troszczyć, to był moment, w którym zrozumiałem to zdanie Jana Pawła II: „Celem małżeństwa jest wspólna droga do świętości przez budowę komunii osób na wzór komunii Osób Boskich”. To mnie olśniło. Że nie moja racja, nie mój plan ma się wypełniać, nie ma być po mojemu, tylko ponad wszystkim ma być budowa relacji miłości z żoną. Dawno to zrozumiałem, ale nieudolny jestem, wobec tego idzie to powoli. Mam tylko nadzieję, że do śmierci zdążymy jaką taką komunię zbudować.
Ks. PG: Eucharystia jest największym darem dla ludzi godnych jej przyjęcia, ale nie jest celem samym w sobie, czymś, co niezależnie od stanu duszy musimy przyjąć. Eucharystia miała swój początek około dwóch tysięcy lat temu, a któregoś dnia nie będzie już nam potrzebna, bo będziemy mieć łaskę oglądania Jezusa twarzą w twarz. Obecnie jednak jest największym skarbem, nadprzyrodzonym darem Boga dla Kościoła oraz najwspanialszym darem dla każdego człowieka, a dla małżonków powinna być szczególnym błogosławieństwem, który da im siłę trwania w wierze i wzajemnej wierności aż do końca ich życia. Wiemy, że życie w łasce uświęcającej, czyli bez grzechu ciężkiego, jest konieczne do godnego przyjmowania Eucharystii przez wszystkich wierzących bez wyjątku. Niestety, obecnie wiele osób nie przystępuje do Komunii albo przystępuje wyłącznie w czasie większych świąt. Dobrze, jeśli przed przyjęciem Komunii pójdą do szczerej spowiedzi, ale tu, na Zachodzie, jest zupełnie inaczej. Wszyscy idą do Komunii, a mało kto do sakramentu spowiedzi; można to nazwać zbiorowym świętokradztwem. Mój przyjaciel ksiądz, który otrzymał rzadki dar widzenia ludzi w stanie grzechu ciężkiego, przyjechał kiedyś do mnie na duchową rozmowę, cały roztrzęsiony i zapłakany. Szlochając, powiedział: „Słuchaj, moment rozdawania Komunii jest dla mnie nie do uniesienia. Widzę u siebie w parafii, że około dziewięćdziesięciu procent ludzi przychodzi do Komunii w grzechu ciężkim. Patrzę w ich oczy, a tam przerażająca ciemna otchłań. Jak sam sobie zdajesz sprawę, jako kapłan nie mogę nikomu, kto do mnie podchodzi, odmówić udzielenia Komunii, ale robię to z ogromnym bólem w sercu i sumieniu”. Dla wielu wiernych jest to tylko część rytuału, takie magiczne ciasteczko, coś w formie talizmanu na dobre ułożenie sobie następnego tygodnia, a nie żywe Ciało Jezusa Chrystusa. Patrząc na dzisiejsze podejście do tego problemu nawet w samym Kościele, można byłoby ten proceder nazwać masowym bluźnierstwem. Może właśnie teraz musimy zapytać samych siebie: Dlaczego małżeństwa, całe rodziny rozpadają się w tak zastraszającym tempie, dlaczego młodzi masowo odeszli od wiary, dlaczego nie ma powołań, a Kościół przypomina tonącego w otchłaniach oceanu Titanica? Przecież Pismo Święte mówi bardzo wyraźnie, że kto niegodnie, czyli w stanie grzechu śmiertelnego, spożywa Ciało Pana, ten śmierć na siebie ściąga. I nie jest tu istotne, czy dana osoba jest duchownym, osobą samotną, czy żyjącą w małżeństwie! Popatrzmy, jeżeli przez tyle lat chrześcijanie na całym świecie poprzez świętokradcze komunie ściągali na siebie wyrok, to nie bądźmy teraz zdziwieni, że właśnie w obecnych czasach obserwujemy na tak wielką skalę owoc tego procederu, jakim jest śmierć.
Bardzo często w stosunku do małżeństw niesakramentalnych pojawia się też takie stwierdzenie, że trzeba im w związku z życiem w stanie grzechu okazać miłosierdzie, żeby nie cierpieli.
JP: Znowu wracamy do źle rozumianego miłosierdzia. Miłosierdzie jest przeznaczone dla grzesznika, który się nawrócił. Nie zmieniajmy tego porządku. Ojciec miłosierny wychodzi naprzeciw synowi, który się nawrócił, który uznał swój grzech, padł na kolana i powiedział: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciwko Bogu i tobie”. Nie pobiegł za nim w dalekie strony, krzycząc: „Ja ci wszystko wybaczę, łajdacz się dalej”. Czekał na nawrócenie. Dzisiaj w Kościele niektóre kręgi próbują ‒ i to było wyraźnie widać na synodzie ‒ dokonać redefinicji grzechu, żeby ludzie przestali grzeszyć. Jednak jeżeli grzesznikowi odbiera się świadomość grzechu, jest to krzywda wyrządzona grzesznikowi, bo utrudnia mu nawrócenie. To jest zdrada Chrystusa, zdrada Kościoła, bo misja Kościoła polega nie na tym, żeby zagłaskiwać grzechy, tylko na wzywaniu ludzi do nawrócenia. W obradach zamkniętych, w kręgu dyskusyjnym, w którym z żoną uczestniczyliśmy, powiedziałem mocno, że to jest stawanie po stronie szatana.
Ks. PG: Ostatnio bardzo nurtuje mnie jedno pytanie. Dlaczego my musimy w Kościele walczyć o prawdę z tymi, którzy powinni stać na straży prawd wiary i moralności? Biskup może upomnieć księdza, który zbłądził w wierze czy moralnie, bo on stoi na straży wiary, jemu powierzono laskę pasterską w danej diecezji. O zupełnie nowej sytuacji w naszych czasach świadczy fakt, że słowa i czyny wielu biskupów poddawane są krytyce nie tylko przez zewnętrznych obserwatorów, ale również przez innych duchownych i samych wiernych. Ich autorytet jest kwestionowany, moralność podawana w wątpliwość. Dlaczego tak się dzieje, szczególnie w czasach wielkiej depresji duchowej i tak wielkiego zamętu w Kościele? Ta „wojna domowa” o prawdę, zarówno wśród duchownych wszelkich szczebli, jak i wśród świeckich, przynosi obecnie ogromne straty dla Kościoła, jak również niszczy wiarę wielu ludzi. Często słyszę, że dawniej Kościół był wielkim autorytetem duchowym i moralnym, a obecnie staje się skompromitowaną i skorumpowaną instytucją. Pamiętajmy, że Kościół należy do Boga, i trwajmy mocno przy Chrystusie, pomimo że ludzie zawodzą. Myślę, że warto walczyć o prawdę mimo wielu pytań i nurtujących nas wątpliwości. Święty Tomasz More powiedział kiedyś takie genialne słowa: „Na łożu śmierci nikt nie żałował, że był katolikiem”. Dlatego trwajmy mocno w wierze!
JP: Jeszcze mały dodatek historyczny: w procesach norymberskich był kompletny pat. Prawnicy nie byli w stanie skazać zbrodniarzy hitlerowskich, ponieważ ci działali zgodnie z prawem ustanowionym przez Hitlera, który legalnie doszedł do władzy, a więc zgodnie z ludzkim prawem. Do tego działali na rozkaz; w stanie wojny zmienia się prawo, więc oni byli niewinni w świetle stanowionego przez człowieka prawa. I podobno ten impas przerwał największy zbrodniarz wszech czasów, odpowiedzialny za największą liczbę zamordowanych osób, Józef Stalin, mówiąc: „Nie wolno wykonywać prawa nieludzkiego”. Czyli powołał się tak naprawdę na prawo naturalne, na to, że Bóg jest prawodawcą i trzeba Go szanować niezależnie od tego, co człowiek ustanowił. To był ostatni akt przychylenia się do prawa naturalnego, bo potem masowo poszła legalizacja aborcji, i na Zachodzie, i na Wschodzie ‒ bo to nie tak, że tylko komuniści wprowadzali „prawo” do aborcji. A potem przyszła kolej na eutanazję. Druga wojna światowa niczego ludzi nie nauczyła, chociaż widząc dramatyczne skutki działania nieludzkiego prawa ustanowionego przez ludzi, mogli powrócić do prawa Bożego. Zostaliśmy przy prawie ludzkim, i teraz to, co mamy w prawodawstwie światowym, europejskim, to jest tragedia, kpina z Pana Boga. I nie tylko z Pana Boga, ale też ze zdrowego rozsądku, z oczywistości, z normalności. Pan Bóg stworzył jakiś świat i nie ma znaczenia, że ktoś w to nie wierzy, bo ten świat i tak jest obiektywnie jakiś. Z tego obiektywnie jakiegoś świata prawo stanowione sobie kpi i ustala kanony sprzeczne z naturą człowieka, naturą małżeństwa i rodzicielstwa, z obiektywną rzeczywistością i z ludzkim rozumem...
Ks. PG: Ten świat po prostu oficjalnie zbuntował się przeciwko Bogu i wszystkiemu, co do Niego należy. To jest wojna.
JP: A zatem przeciwko wszystkiemu, co jest normalne. Co jest naturalne, co jest prawdziwe. Świat sprzeciwił się prawdzie.
Ks. PG: Mało tego, ci, którzy powinni stać po stronie Boga i być dla świata znakiem sprzeciwu...
JP: ...przechodzą na stronę świata.
Ks. PG: To jest dramat, który rozgrywa się na naszych oczach. Została tylko garstka ludzi, którzy myślą po Bożemu, walczą w osamotnieniu i często odrzuceniu przez swoich w tej nierównej walce. Jednak Jezus powiedział piękne i mocne słowa: „Nie bój się, mała trzódko, bo spodobało się Ojcu mojemu dać wam królestwo” (por. Łk 12, 32).
JP: Pocieszmy się tym, Żydzi radują się z tego, że przetrwała Reszta Izraela, kilka procent.
PG: Oczywiście, Bóg sobie i z tym poradzi.
JP: Obyśmy się załapali na te kilka procent.
PG: Na każdej płaszczyźnie naszego życia, szczególnie rodzinnego, najbardziej oczekujemy od Boga Jego błogosławieństwa, które wyobrażamy sobie ‒ jako łatwą i pomyślną drogę życiową: żeby tak po ludzku było nam dobrze. Wiara w Boga czy nawet On sam często jest dla nas tylko formą zabezpieczenia, czymś w rodzaju piorunochronu, który weźmie na siebie nasze trudne doświadczenia. Często też zazdrościmy niewierzącym, którym jednak wszystko się w życiu układa, którzy pozornie żyją bez stresu i beztrosko. Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że wygodnie jest być w życiu ateistą, jak wszystko układa się dobrze, ale co się stanie, kiedy sprawy wymkną się spod kontroli? Inni mówią: „My w Boga wierzymy, chodzimy do kościoła, a ciągle mamy pod górkę, problem za problemem, kłopoty w małżeństwie, choroby, gdzie tu jest Boża sprawiedliwość?”. Oczywiście, po ludzku chcielibyśmy łatwych i szybkich rozwiązań naszych problemów; często też patrzymy na nie przez pryzmat kary Bożej lub cierpienia, które musimy znosić. Niestety wiele osób nosi w swojej głowie i w swoim sercu obraz Boga, który nas „karze” lub cieszy się, kiedy cierpimy. Problem w tym, że wierzymy często nie dlatego, że kochamy, ale dlatego, że boimy się, że bez wiary nam lub naszej rodzinie może się coś przykrego przydarzyć. Nie oddajemy się Panu Bogu całkowicie, z pełnym zaufaniem, gdyż myślimy, że wiąże się to nierozerwalnie z jakimś wielkim cierpieniem. Jakże bardzo różni się ten obraz od obrazu Boga objawionego nam przez Jezusa. Pismo Święte mówi, abyśmy stali się ufni jak dzieci, a Bóg sam będzie działał i obdarzy nas łaskami, których potrzebujemy w danej chwili, nie zaś tym, czego sami się od Niego spodziewamy. Jak wiemy, Jezus nigdy nie obiecał swoim wyznawcom, że w tym życiu będzie łatwo ‒ wprost przeciwnie. Konieczne jest więc, by człowiek w momencie próby wiary mógł powiedzieć Bogu: „Potrafię wybrać między Tobą, między Twoją miłością a taką czy inną przyjemnością; a odrzucając tę przyjemność, udowadniam Ci swoją miłość”. To nie strach przed cierpieniem czy lęk przed Bogiem, ale miłość ku Niemu musi kierować każdym z nas w dokonywaniu właściwego wyboru. Niestety, dziś nie uczy się ‒ tak jak dawniej ‒ miłości do krzyża ani nie wyjaśnia się ludziom powodów, dla których Bóg pozwala, abyśmy doświadczali trudności w życiu. Tylko rozumiejąc i akceptując z wiarą Boski plan względem nas, naszych rodzin, będziemy mogli osiągnąć prawdziwe szczęście w sercu, zapewnić sobie ochronę przed atakami szatana, a co najważniejsze ‒ życie wiecznie.
Powiedzieliśmy już trochę o duchowości małżonków — o tym, czym małżeństwo jest w oczach Bożych, jak ważna jest wspólna modlitwa, jak ważne w życiu małżeńskim są sakramenty, jak po chrześcijańsku budować rodzinę. Nie powiedzieliśmy jednak jeszcze o innych aspektach małżeńskiego życia duchowego. Jak pracować nad duchowością, żeby wspólnie dojść do świętości?
Ks. PG: Sprawa odkrycia rządzących nami namiętnych myśli oraz pokus jest dzisiaj niezmiernie ważna, gdyż ‒ przynajmniej w Europie ‒ żyjemy w czasach „letnich chrześcijan”, którzy ulegli światu, właściwie o tym nie wiedząc. Prawdziwe życie duchowe to nie jest, jak to niektórzy określają, paciorki i niedzielna „mszyczka”, ale dynamiczna walka duchowa. Pisał już o tym św. Paweł do Efezjan: „Przyobleczcie pełną zbroję Bożą, byście mogli się ostać wobec podstępnych zakusów diabła. Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw duchowym pierwiastkom zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6, 11‒12). Zła wiadomość jest taka, że ta walka trwa nieustannie, aż do końca naszego życia. Wydaje się, że absolutną podstawą pracy nad własną duchowością jest samo uświadomienie sobie istnienia w każdym z nas tej wewnętrznej walki. Praca nad duchowością może mieć wiele różnych wymiarów i jest to bardzo obszerny temat. Każdy z nas, jeżeli pragnie osiągnąć dobre rezultaty w jakiejkolwiek dziedzinie życia, zawsze musi zaangażować się w pełni w to, co robi. Nasze działania będą wymagały poświęcenia czasu, wysiłku, cierpliwości oraz wytrwałości. Same predyspozycje czy dobre chęci nie wystarczą. Analogicznie mają się sprawy z życiem duchowym. Jedną z podstawowych kwestii jest walka z pokusami. Nie ukrywajmy: one pojawiają się wszędzie. Pismo Święte mówi, że Bóg nigdy nie skłania człowieka do grzechu, a żadne pokusy nie pochodzą od Boga: „Kto doznaje pokusy, niech nie mówi: «Bóg mnie kusi», Bóg bowiem ani nie podlega pokusie do zła, ani też nikogo nie kusi” (Jk 1, 13, por. Syr 16, 11). Pokusa to chwilowa podnieta do grzechu, której źródła mogą być różne, ale te najmocniejsze są pochodzenia diabelskiego: zły duch stara się sprowadzić człowieka na drogę grzechu, a potem do upadku. Muszę tu powiedzieć, że tego typu pokusy cechują się gwałtownością, powstają nagle i bez prostej przyczyny oraz trwają długo. Szatan niejednokrotne maskuje swoje działanie, stwarzając pozory, że pokusa pochodzi od wolnej woli albo od świata. Diabeł kusi zwłaszcza na modlitwie i przy wysiłku duchowym, w chwilach krytycznych oraz ‒ to bardzo ważne ‒ gdy dusza obciążona jest grzechem ciężkim. Ważne jest, aby stale podkreślać, że Bóg nigdy nie skłania człowieka do grzechu i żadne pokusy nie pochodzą od Boga. Nikt z nas nie jest wolny od pokus; nawet sam Syn Boży musiał się z nimi zmierzyć tuż przed rozpoczęciem swojej działalności. Trzykrotnie był kuszony przez szatana, aby pokazać, że ataki piekielnego wroga to część prób, przez jakie musimy przejść w tym życiu. Jednak bez względu na siłę, przyczynę oraz naturę pokus nie możemy tracić spokoju wewnętrznego i pogody ducha. Pokusa nie może być powodem do hańby; jest okazją, by wytrwawszy w wierze, osiągnąć łaskę i wzrastać w świętości. „Błogosławiony mąż, który oprze się pokusie: gdy zostanie poddany próbie, otrzyma wieniec życia, obiecany przez Pana tym, którzy Go miłują” (Jk 1, 12). Prawdziwy dramat rozpoczyna się nie wtedy, kiedy człowiek upada, ale kiedy dokona wyboru pozostania na długo w grzesznym stanie, urządzi sobie życie w grzechu z dala od Boga. Dopiero taki stan duszy możemy nazwać prawdziwym triumfem szatana. Parę dni temu pewna kobieta opowiadała mi o swoim „piekle na ziemi”. Przez osiem lat żyła z żonatym już mężczyzną. Zawsze w głębokim smutku, bez radości, kontaktu z Bogiem oraz w stanie depresyjnym ‒ mówiła, wylewając łzy. Dopiero po nawróceniu, zerwaniu grzesznej relacji oraz spowiedzi z całego życia odzyskała na nowo radość i poczucie sensu.
Ks. PG: Egzorcyści mówią, że tam, gdzie jest obecna Maryja, tam nie ma miejsca na nieczystość. A w dzisiejszych czasach to właśnie nieczystość, jak powiedziała Maryja w Fatimie, jest głównym powodem potępienia tak wielu dusz. Jest jednak nadzieja na uratowanie wielu młodych oraz ich rodzin. Jest nią żarliwa pobożność maryjna, całkowite oddanie się w niewolę Jezusowi poprzez Jego Matkę. To niebywałe, jak wiele powstaje w Polsce modlitewnych inicjatyw poświęconych właśnie Jej; tyle tysięcy młodych ludzi postanawia płynąć pod prąd i ofiarować swoje życie Jezusowi wraz z Maryją. Oby kapłani i świeccy, którzy są w to zaangażowani, mieli również duże wsparcie ze strony Kościoła. I tak jak niektórych kapłanów, którzy całkowicie oddali się Maryi, nazywa się maryjnymi, tak potrzeba dziś maryjnych małżeństw, oddanych Jej całkowicie.