Fragment książki z 1922 r.: „Bł. Andrzej Bobola: jego życie, męczeństwo i kult” ks. Marcina Czermińskiego T.J.
Bł. Andrzej Bobola (…) udał się do Janowa, miasteczka odległego od Pińska pięć mil, następnie do wioski Pieredił [Pieredił (znaczy przedział) jest to właściwie tylko wiejski dwór obok należącej do niego niegdyś wsi Radownie. Dokumenty Pieredił podają jako wieś, widocznie utożsamiając je z Radowniami, przyczem nazwę przekręcają, pisząc »Perezdyl«], aby tamtejszą ludność kazaniami i słuchaniem spowiedzi przygotować do obchodzenia uroczystości Wniebowstąpienia Pańskiego. Był to dzień pamiętny 16 maja 1657 r. Trwał właśnie na modlitwie po mszy św., gdy doszły do wsi pierwsze wieści od uciekających ludzi z Janowa o napadzie Kozaków na lud katolicki i mordowaniu niewinnych. Niebawem nowi przybysze potwierdzili te straszne wieści, dodając, że Kozacy upewniali przerażonych mieszkańców Janowa, że im się nic złego nie stanie, że odtąd oni będą ich panami, że tylko katolików wymordują. Rozpoczęła się formalna obława na wiernych synów Kościoła katolickiego; kto nie mógł zawczasu skryć się lub uciec, ginął z ręki Kozaków.
Bł. Andrzej, słysząc opowiadania przerażonych przybyszów, na razie postanowił pozostać w Pieredile, i oczekiwać przebiegu dalszych wypadków. Nie poczuwał się do żadnej winy względem Kozaków, która mogłaby rozgoryczyć ich serca ku niemu. Nie mógł jeszcze żadnej wieści otrzymać co dnia poprzedniego stało się z O. Maffonem. Lecz lud przeczuwał, znając może lepiej dziki charakter Kozaków, że grozi niebezpieczeństwo ich drogiemu misjonarzowi. Zaczął się gromadzić około świętego kapłana, prosić i zaklinać, aby siebie ratował dopokąd jeszcze czas, aby wsiadł do wozu i czemprędzej uciekał.
Sługa Boży, nie chcąc zasmucać życzliwych sobie ludzi, siadł do pojazdu i odjechał.
Tymczasem w Janowie działo się jeszcze gorzej, niż to, co opowiadali przybysze w Pieredile. Kozacy nie zadowolili się mordem świeckich osób katolików, lecz zaczęli się dopytywać o kapłana-misjonarza, o którym dowiedzieli się, że nawraca schizmatyków na wiarę katolicką.
Znaleźli się między schizmatykami tacy, którzy podjęli się roli Judasza i oznajmili starszemu oddziału kozackiego, że jest nim właśnie Bł. Andrzej Bobola i że udał się w tym celu do Pierediła. Niezwłocznie kilku Kozaków otrzymało rozkaz pojmania sługi Bożego i przyprowadzenia go do Janowa. Jako obcy ludzie, nie znając okolicy wzięli sobie za przewodnika mieszkańca janowskiego, Czetwerynkę, który odtąd nie odstępował już Kozaków, zmuszony przez nich, aby pilnował ich koni. Stało się to nie bez zrządzenia Bożej Opatrzności, która kieruje wszystkiemi sprawami dla dobra swych wybranych, i na chwałę swego Kościoła. Właśnie ten Czetwerynka, naoczny świadek tego wszystkiego, co opowiemy, w kilkadziesiąt lat później, jako starzec przeszło stuletni, pod przysięgą zeznawał szczegóły strasznej tragedji, odgrywającej się w Mogilnie i Janowie.
Mimowoli nasuwa się pytanie, dlaczego Kozacy zapałali taką nienawiścią ku Bł. Andrzejowi Boboli, którego nawet z widzenia nie znali? Czyż nie było im dosyć krwi wylanej w Janowie, że węszyli za nową ofiarą i trudzili się sprowadzaniem pod strażą katolickiego kapłana? Jeżeli chcieli zawładnąć ziemią pińską, przecież on nie mógł im w tem przeszkodzić; nie należał do wojska królewskiego lub Rzeczypospolitej; nie był człowiekiem świeckim, któryby mógł być powołany do wojska, żadnych bogactw nie posiadał, ani nigdy nie gromadził i nie ukrywał; nie należał do królewskiego dworu, ani nie był żadnym urzędnikiem powiatowym, ani królewskim doradcą; nie było sprawy żadnej, któraby mogła stać się przyczyną niezgody lub waśni między nim a Kozakami. Był on tylko zakonnikiem i misjonarzem, całą duszą oddanym świętym misjom i zbawieniu bliźnich, a przedewszystkiem nawracaniu schizmatyków. Przez lat 20, z taką żarliwością pracował około zbawienia dusz w winnicy Pańskiej, że nazywano go apostołem pińskim i łowcą dusz. A łowił je nie mieczem, jak ongiś Krzyżacy, ani nahajką, jak później Moskale, ani złotem, jak dzisiejszych czasów nowatorzy z zachodu: lecz siłą słowa bożego i przykładem świętości życia. Nie inną broń miał dawniej i teraz w Pieredile ze sobą, jak krucyfiks i modlitwę na ustach. Tylko nienawiść do św. wiary katolickiej może nam wytłumaczyć ten pośpiech i gorliwość szatańską Kozaków, aby czemprędzej pochwycić tego »duszo chwata«.
Zaledwie Bł. Andrzej dojechał do Mogilna, wsi sąsiadującej z Pieredyłem, ukazali się Kozacy, a na ich czele przewodnik janowski Czetwerynka. Dalsza ucieczka była niemożliwą. Kozacy otoczyli wóz, zatrzymali konie i ściągnęli na ziemię Bł. Andrzeja. Sługa Boży widząc, że żadnego niema ratunku i może już ostatnia dla niego wybiła godzina, spokojnie odezwał się do woźnicy, Jana Domanowskiego: »Niech się dzieje wola Boża«. Domanowski w obawie, że także jego mogą Kozacy uwięzić, a nawet zabić, porzucił lejce, zeskoczył z wozu i uciekł do pobliskiego lasu.
Tymczasem Kozacy z początku w sposób życzliwy zaczęli namawiać Bł. Andrzeja, ażeby przyjął ich wiarę. Gdy jednak sługa Boży stanowczo i odważnie sprzeciwiał się ich naleganiom i odezwał się: »raczej wy nawróćcie się, bo w tych błędach waszych nie zbawicie się; czyńcie pokutę«, zmienili swój sposób postępowania i gwałtem postanowili go zmusić do odstępstwa. Zdarli więc z niego suknię kapłańską i napół obnażonego zaprowadzili pod płot, gdzie przywiązawszy do pala, zaczęli go bić...
W owej wiosennej porze roku wielu ludzi pracowało w polu, zbiegli się więc zdjęci ciekawością, co się dzieje. Łoskot uderzeń i widok krwi przejął ich strachem; dlatego jedni zaczęli uciekać, inni odsunąwszy się nieco na bok, oczekiwali co się stanie dalej.
Gdy biczowanie tak samo nie odniosło skutku, jak poprzednio kuszenie łagodnemi słowami, Kozacy przystąpili do użycia tortury. Nacięli świeżych gałęzi dębowych, okręcili niemi głowę Bł. Andrzeja w kształcie korony, a splatając ich końce ze sobą na węzeł, zaczęli ściskać, jakby kleszczami.
Pan Jezus po krwawem biczowaniu miał głowę ścisniętą cierniową koroną. W koronie Bł. Andrzeja brakowało cierni, lecz zastąpili je Kozacy skręcaniem od czasu do czasu jej końców, gdy się rozluźniała; tylko na to uważali, ażeby czaszka nie pękła i to nie spowodowało wcześniejszej śmierci męczennika. Nie oszczędzali go jednak. Tak silnie bili go w twarz, że słudze Bożemu kilka zębów wypadło; z palców wyrywali paznogcie, z wyższej części ręki zdarli mu skórę, krew sącząc się z ran oblewała mu całe ciało.
Gdy mimo tych znęcań męczennik stał silnie, w swoich przekonaniach i jeszcze nawracać usiłował swych katów, Kozacy postanowili dostawić go do Janowa i tam oddać w ręce swej starszyzny. Odwiązali więc swoją ofiarę od pala, a następnie okręciwszy ją sznurem, przymocowali jego dwa końce do siodeł. Stosownie do tego, czy konie szły stępa, czy biegły kłusem, męczennik między nimi idący pieszo, musiał dotrzymywać im kroku. Gdy upadał na siłach z bólu i zmęczenia, inni Kozacy jadący za nim, toporami i lancami naglili go do pośpiechu, przyczem zadali dwie głębokie rany w lewe ramię od strony łopatki, prócz tego jedno cięcie w lewę ramię.
W koronie uwitej ze świeżych dębowych gałęzi, boso, obnażony, cały krwią oblany, zsiniały od uderzeń, z otwartemi ranami, wleczony przez Kozaków między końmi, po czterokilometrowej drodze z Mogilna, odbywał Bł. Andrzej swój wjazd do Janowa. W miejście odbywał się targ, zbiegło się więc wielu przypatrywać się temu dziwnemu widowisku. Na razie nikt nie wiedział co to za człowiek, jaka jego wina, że tak surowo został ukarany, a Kozacy coraz straszniejsze wypowiadali doń groźby. Z początku Błogosławiony milczał na te wszystkie obelgi i tylko się modlił. Gdy jednak innym Kozakom dano znać, że przyprowadzono łacińskiego kapłana, zbliżył się starszy z ich grona i zawołał do Męczennika: »Toś ty jest księdzem łacińskim?« Wówczas sługa Boży stanowczo i z pewnym akcentem radości wypowiedział otwarcie: »Jestem kapłanem katolickim, urodziłem się w tej wierze i chcę w tej wierze umierać. Moja wiara jest prawdziwą i dobrą wiarą; jest tą, która prowadzi do zbawienia, nie mogę zaprzeć się mojej świętej wiary... Raczej wy się nawróćcie i czyńcie pokutę, bo nie zbawicie się w waszych błędach... Jeżeli wytrwale będziecie gardzić waszemi błędami schizmatyckiemi i przyjmiecie tę samą wiarę, którą ja wyznaję, rozpoczniecie poznawać Boga i zbawicie swe dusze«.
W jakim znaczeniu Bł. Andrzej wypowiedział te ostatnie słowa, łatwiej zrozumiemy, bacząc, że w dwojaki sposób dochodzimy do poznania Pana Boga: a mianowicie naturalnym rozumem i przez nadnaturalną wiarę. Otóż, gdy Bł. Andrzej dawał do zrozumienia swym katom, że nie znają Pana Boga, chciał im przez to powiedzieć, że nie mają znajomości Boga, płynącej z wiary, i jakby się do nich odzywał: »Wy, schizmatycy, zaprzeczacie, że św. Piotr i jego następcy, rzymscy papieże, otrzymali od Pana Jezusa prawo rządzenia całym św. Kościołem, przezeń założonym; straciliście więc dar wiary, nie znacie Pana Boga w sposób nadnaturalny; lecz odrzućcie podstawę waszej schizmy, a dar wiary będzie wam oddany i będziecie poznawać Pana Boga za pomocą łaski, która sprawi, że wasze poznanie Pana Boga będzie nadnaturalnem«.
Tak niespodziewana zachęta wywołała oburzenie starszego z Kozaków. Nagle wyciągnął z pochwy szablę i ciął nią w głowę męczennika. Byłby ją niezawodnie na dwoje rozpłatał, gdyby Bł. Andrzej, mimowolnym ruchem, nie zasłonił jej swą ręką i całem swem ciałem przechylając się na bok, nie udaremnił śmiertelnego ciosu. Tutaj wystąpił ten naturalny wstręt do śmierci, wrodzony człowiekowi, w niczem nie uwłaczający gotowości do poniesienia męczeństwa, skoro chciał go zakosztować dla naszej nauki i naszej pociechy sam Bóg-Człowiek w ogrodzie oliwnym.
Był jednak skutek tego uderzenia, a mianowicie rana na pierwszych trzech palcach prawej ręki, którą podnosił do obrony głowy Sługa Boży, otrzymawszy to uderzenie, nie odezwał się ani jednem słowem. Wówczas Kozak ów ponowił cios, lecz trafił tylko w stopę lewej nogi, przecinając żyłę i szczerbiąc kość. Wskutek tego uderzenia Błogosławiony upadł na ziemię.
Prawdopodobnie już wtedy, po otrzymaniu ran opisanych, Bł. Andrzej złożył wyznanie wiary św. tak, jak nam je przekazał Ks. Jan Łukaszewicz: »Wierzę i wyznaję, mówił męczennik, że jest jeden Bóg prawdziwy, tak, jak jeden jest prawdziwy Kościół, jedna prawdziwa wiara katolicka, objawiona przez Chrystusa, głoszona przez apostołów, za nią tak, jak Apostołowie i wielu Męczenników, także ja chętnie cierpię i umieram«. Męczennik wypowiadał te słowa łagodnie, z dobrocią serca, o czem świadkowie mówią z prawdziwym podziwem.
Podczas, gdy Bł. Andrzej leżał na ziemi, jeden z Kozaków końcem swej szabli wyłupał mu prawe oko i szydząc rzekł: »Spoglądasz na polskich (t. j. katolickich) Lachów!«
Stary rękopis, opisując to zdarzenie, mówi nam, że »Bł. Andrzej zachował się wówczas tak spokojnie, cicho, jakby nie on, lecz kto inny cierpiał. Żadnego oporu katom swym nie czynił, zdawało się, że cierpi z radością, tak wielką cierpliwość w owej chwili okazał«.
Wszystko to było tylko przygotowaniem i przedsmakiem dalszych katuszy, jakie dlań zachowano. Widocznie Pan Bóg chciał uwielbić sługę swojego cudem siły i takiej stałości, jakiej dotąd nie widział jeszcze Kościół wojujący. Był to chwalebny bój, godny potomka polskich rycerzy, na który nie bez zachwytu i najwyższej radości spoglądał jego Anioł Stróż. Niezliczona rzesza męczenników swem orędownictwem w niebie musiała dodawać mu pomocy, a nawoływaniem i przykładem otuchy, aby wytrwał do końca.
Na publicznym placu w Janowie, w pobliżu głównej drogi prowadzącej do Ohowa, stał mały drewniany budynek Grzegorza Hobowejczyka, który służył mieszkańcom na rzeźnię i jatkę. Tam miał się zakończyć ostatni akt tragedji, rozpoczętej w Pieredile i Mogilnie.
Po ostatniem odważnem wyznaniu wiary, o którem wyżej powiedzieliśmy, rozgniewani fanatyczni Kozacy, postanowili użyć chociażby najstraszniejszych katuszy, aby Bł. Andrzeja zmusić do odstępstwa od wiary katolickiej. Gdyby to uzyskali, chociażby jakim małym znakiem z jego strony danym, że przystaje do wiary przez nich wyznawanej, jakiż zdobyliby triumf dla schizmy, jakie zawstydzenie dla katolików, że im się udało na swoją stronę przeciągnąć kapłana katolickiego, i to tak znakomitego misjonarza, znanego w całej okolicy! Najwygodniejszem miejscem do odbycia tej ostatniej próby, wydawała im się właśnie owa rzeźnia, gdzie zasłonięci przed palącemi promieniami słońca, (była to już bowiem druga połowa pogodnego miesiąca maja) i natłokiem ciekawej gawiedzi, mogli oddawać się szatańskiej, kusicielskiej robocie.
Zamiar swój w czyn wprowadzili. Nie zadając sobie trudu przenoszenia Bł. Andrzeja na rękach, sam bowiem po zadanych ranach już nie mógł chodzić, zawleczono go, zdaje się za lewą nogę, na miejsce nowych katuszy. Przypuszczenie nasze potwierdzają późniejsze oględziny zwłok, które wykazały zmianę położenia kości udowej w lewej nodze i wszystkich kości kręgosłupa.
Bł. Andrzeja rzucono na ławę czy stół rzeźniczy i rozpoczęto na żywem ciele przygotowania do czynności, zwykle wykonywanych już na zabitych zwierzętach. Kozaków-katów było czterech. Jakób Czetwertynka, wyżej wymieniony, stał na straży ich koni. Chociaż bramę od tej rzeźni Kozacy zamknęli za sobą, dość jednak było w niej okien, otworów i szpar, przez które można było łatwo zobaczyć co się działo wewnątrz. Pan Bóg chcąc zachować dla Swego sługi niezwykłą chwałę, tak złożył okoliczności, że nie brakowało świadków jego wytrwałości. Wielu bowiem było takich, zwłaszcza między młodzieżą, ciekawą wrażeń, którzy otoczyli rzeźnię i jużto przez okna, jużto przez szpary znajdujące się w budynku, patrzali do wnętrza i podsłuchiwali słowa męczennika i jego oprawców. Między innymi naocznymi świadkami był Samuel Szalka, Rusin-Unita, który później otrzymał święcenia kapłańskie i został proboszczem w Janowie. Ten schował się ze swym sługą w sąsiedniej wieży cerkiewnej, z której mógł wszystko widzieć i wiele słyszeć, co potem uroczyście pod przysięgą zeznał.
Również i my miejmy odwagę zbliżyć się myślą do tej okropnej sceny, aby się zbudować nieustraszonem męstwem cierpiącego wyznawcy naszej wiary Świętej.
Skoro tylko rozłożono i przywiązano na stole Bł. Andrzeja, Kozacy zaczęli naradzać się nad rodzajem mąk, któreby mogły zwyciężyć okazywaną dotąd stałość we wierze. Postanowiono najprzód użyć ognia. W tym celu pozbierano porozrzucane tu i ówdzie trzaski i smolne patyki; Kozacy rozpalali je i przykładali do boków, przypiekając ciało, a zarazem wołając, aby porzucił wiarę Lachów a przystąpił do ich wiary, a w takim razie zaprzestaną go męczyć. Na to odpowiedział im łagodnie Bł. Andrzej, że wiara katolicka rzymska jest niezbędnie potrzebna do zbawienia i dodał: »dlatego raczej wy się nawróćcie, bo w tych waszych błędach nie zbawicie się, czyńcie pokutę«.
Pobudziło to ich do większej zaciekłości. Widok jego tonsury poddał im myśl nowych męczarń. Rzekli więc do niego: »Zaraz ci wytłumaczymy co ty robisz w rzymskim Kościele...« i jeden Kozak odezwał się do drugiego: »daj mi noża«, zrobił z drzewa drzazgi, chwycił go za rękę i przemówił temi słowy: »Temi rękoma mszę odprawiasz (Deum conficis), my ci lepiej zrobimy« i wbili mu te drzazgi za paznogcie. Następnie wypowiadając słowa: »Ty rękoma swojemi odwracasz kartki ksiąg w kościele, my ci skórę odwrócimy«, i to mówiąc zdzierali mu skórę z rąk. – »Tak, jak się ubierasz w ornat, my cię lepiej ubierzemy«, i to powiedziawszy zdzierali na długość zeń skórę; a gdy tego dokonali, powiedzieli: »masz małą tonsurę na głowie, my ci większą zrobimy«, i naciąwszy skórę na karku, zdzierali ją aż po oczy i znowu ją napowrót odwrócili...
W złości swojej schizmatycy wynaleźli dla kapłana łacińskiego tortury łączące świętokradztwo z barbarzyństwem. Te ręce, które otrzymały namaszczenia Olejem św. i tylu schizmatyków pojednały z Bogiem, pomimo, że w części wierzchniej były już w Mogilnie odarte za skóry, teraz uległy nowej świętokradzkiej przemianie. Barbarzyńcy odcięli palec wskazujący lewej ręki i pierwszą część obydwu pierwszych palców; ściągnęli skórę z dłoni prawej ręki, lecz lewą jeszcze bardziej męczono, bo wyrywano z niej muszkuły i zdzierano razem ze skórą.
Następnie odwrócono ciało Błogosławionego twarzą do spodu i znowu przymocowano do rzeźnickiego stołu. Poczem zrobiono cięcia na skórze około łopatki i zdzierano ją kawałkami z całych pleców i z części ramion, i zasypywano te nowe rany – jak zeznał jeden z świadków – plewą z orkiszu.
Czy rzeczywiście wszystko to robili kaci w tym celu, aby wykrawywać na ciele męczennika podobieństwo krwawego ornatu – jak jeden ze świadków zeznał ‒ trudno osądzić myśli, kryjące się w duszach tych potwornych oprawców. Zresztą jakikolwiek mieli zamiar, faktem jest, że dopuścili się tych tortur, co i zeznania świadków i rany na martwem już ciele później okazały, a ich intencja, chociażby była inną, nie zmniejszyła boleści szlachetnego męczennika.
Nie budziły one nie tylko w Kozakach żadnego zawstydzenia, że celu swego nie osiągnęli, jakby oszołomieni zapachem krwi, widząc do jakiego stanu doprowadzili męczennika, wydawali okrzyki radości. Każdy sposób męczenia wywoływał nowy śmiech, nowe obelgi i drwiny. Wśród tych tortur zdawało się, że Bł. Andrzej podnosił kilka razy ku niebu swe ręce, odarte ze skóry i broczące krwią. Powiedział także kilka słów, które utrwaliły się w pamięci świadków i zeznali je pod przysięgą w informacyjnym procesie. » Moje drogie dzieci ‒ odezwał się Bł. Andrzej do swych katów ‒ co wy robicie? Oby Pan Bóg był z wami i z waszej złości dał wam wejść w samych siebie! Jezus! Marja! bądźcie przy mnie! Oświećcie tych ciemnych Waszem światłem!... Jezus! Marja! Panie w ręce Twoje oddaję duszę moją!«. Prócz tych słów wypowiadał akty wiary, nadziei i miłości, i wyznawał, że chce żyć i umierać w jedności ze świętym Kościołem Bożym.
Proboszcz z Janowa, wezwany do złożenia świadectwa, zeznał pod przysięgą: »Gdy tam przybyłem i zająłem dom proboszczowski przed 26 laty, nie tylko Ks. Szalka, kapłan z Janowa i Ks. Tokarzewski, którzy już zmarli, lecz wielu innych, którzy z ukrycia przypatrywali się jego męczeństwu, opowiadali mi czasami, że podczas męczeństwa ciągle wołał do Boga, wyznanie składał wiary św., wzdychał oddając się Bogu i inne rozmaite afekty ku Bogu kierował i prawdziwie w wyznawaniu św. wiary ducha wyzionął... Od wielu słyszałem i cała ludność, z tego co widziała i słyszała o słudze Bożym, stale i wielokrotnie mi opowiadała, że przez cały czas swego męczeństwa wzywał imion Jezusa i Marji... Skoro jednak zdarzyła się sposobność, nawet teraz opanowywał Bł. Andrzeja zapał misjonarski, bo nie tylko przemawiał do swych katów, lecz i do innych świadków swych cierpień. Tak do jednego żyda, który z podziwem i przerażeniem patrzył na te katusze (jak to zeznał w r. 1711). odezwał się Bł. Andrzej: »Widzisz, że w sprawie mej wiary nic nie czuję! Dlaczegoż nie poznajesz swoich błędów i nie przyjmujesz tej prawdy, którą stwierdzam mojem życiem?« Jeżeli możemy wierzyć słowom tego świadka, mielibyśmy dowód, że nawet wśród mąk mężnie znoszonych nie zaprzestał okazywać swej apostolskiej gorliwości o dusz zbawienie.
Starzec Jakób Czetwertynka zapytany, co słyszał, z prostotą odpowiedział: »Słyszałem jego głos, gdy go męczyli Kozacy w jednym domu w Janowie. On krzyczał: »Jezus! Marja!«
Zresztą inni świadkowie zeznali, że nie słyszeli innego wołania wychodzącego z jego ust, jak tylko modlitwy zwrócone do Pana Boga i do Świętych o pomoc dla siebie i nawrócenie dla swoich katów. Dodali, że jego modlitwy tem były żarliwsze, im okrutniejsze były męczarnie.
Autentyczne akty męczenników z pierwszych stuleci prześladowania chrześcijan mówią nam, że święci wyznawcy powtarzali bezustanku: »Jezu, zmiłuj się nademną! Jezu, dopomóż mi! Jezu, podtrzymuj mnie!« Wezwanie Najśw. Panny spotyka się obok wezwania Jej Boskiego Syna. Dlatego to męczeństwo chrześcijańskie wymaga czegoś więcej niż naturalnej stałości, a tembardziej, niż stałości dla parady i ostentacji. Cierpliwość męczenników powinna być nadprzyrodzoną i konsekwentnie przemienioną przez łaskę; potrzeba, ażeby wskutek tego pierwiastka nadnaturalnego, Bożego, który się łączy z siłą naturalną człowieka, można było powiedzieć, że Jezus znosi katusze z męczennikami. Jedna chwila przerwy tej łączności z pomocą niebieską wystarcza, ażeby z męczennika stał się odstępca. Właśnie dlatego, ażeby uprzedzić tę przerwę i zdobyć w obfitości łaskę Bożą, męczennicy podwajają swe prośby i modlitwy wśród cierpień. Taką była modlitwa Bł. Andrzeja Boboli. Wznosiła się ona bezustannie ku niebu, a jego rany otwarte, jakby tyleż ust błagających o miłosierdzie Boże, sprawiły, że z niebios spływały obfite łaski: odwaga nadludzka i cierpliwość niezwyciężona na duszę wyznawcy. »Ubrany w szkarłatny ornat ran ‒ mówi stary rękopis ‒ w którym każde źdźbło plewy, którą go obsypano, błyszczało jak brylant, kapłan ten był gotów do złożenia ofiary. Podwajał gorące modlitwy za swych katów, podczas gdy oni podwajali uderzenia i męki. Po odcięciu mu nosa i uszu, odkroili mu wargi i zaczęli się naradzać, jak wyrwać mu język. Rozchodziło się jak zniszczyć najskuteczniejsze narzędzie katolickiego apostoła, organ, którym sługa Boży posługiwał się w głoszeniu prawdy i nawracaniu tylu dusz do wiary prawdziwej. Po długich naradach postanowiono użyć sposobu najokrutniejszego. Zadano mu szerokie cięcie w szyję i przez ten otwór wyrwano mu z gardła cały język z jego nasadą«. Prawdopodobnie już przedtem dokonano innej amputacji, która była dowodem bezwstydu schizmatyckich katów. Co więcej, wbito w lewy bok, w pobliżu serca, grube szydło rzeźnickie, które zrobiło okrągłą, głęboką ranę. Sprawozdanie ekspertów starannie opisuje tę nową ranę.
Barbarzyństwo Kozaków, mimo tych znęcań się nad niewinną ofiarą, jeszcze się nie nasyciło. Zawieszono męczennika za nogi, a gdy wskutek skurczeń nerwowych ciało zaczęło się poruszać, szydzili zen, mówiąc: »Patrzcie, jak Lach tańczy«.
Powolne morderstwo trwało długo, skoro jedni świadkowie mówili, że przeszło godzinę, a jeden ze świadków zeznawał, że trwało około dwu godzin. W każdym razie barbarzyńcy zostali zwyciężeni niewzruszoną stałością męczennika, bo ostatecznie porzucili swoją ofiarę i wyszli z rzeźni.
Kilka osób, zdjętych ciekawością, przyszło przypatrzeć się słudze Bożemu, walczącemu jeszcze ze śmiercią. Między nimi był Jan Klimczyk. Ten, gdy miał już lat 90, złożył zeznanie o stanie okropnym, w jakim widział świętego męczennika. Nie można dokładniej opisać tego stanu, jak grubemi słowami tego świadka: »Widziałem go, krew sączyła się z głowy, z jego rąk, z jego nóg, z całego ciała, jakby z wołu zabitego«.
Antoni, pułkownik Kozaków, wizytując Janów i trupy leżące tu i ówdzie pomordowanych katolików, wszedł też do rzeźni. Zbadał ciało Bł. Andrzeja, a widząc, że jeszcze daje oznaki życia, rozkazał go dobić. Zadano mu wówczas dwa cięcia szablą w szyję, które położyły koniec jego cierpieniom. Dusza Błogosławionego Apostoła Pińszczyzny pragnęła niezawodnie oddawna zwinać swój namiot ziemskiego pielgrzymowania i być z Jezusem. Teraz spełniły się te pragnienia, bo odłączyła się od ciała i uleciała ku niebu. Śmierć nastąpiła około godziny trzeciej popołudniu, dnia 16 maja 1657 r. w wigilję Wniebowstąpienia Pańskiego. W ten sposób dokonało się męczeństwo, być może najokrutniejsze, jakie kiedykolwiek ponieśli wyznawcy wiary, skoro św. Kongregacja Obrzędów nie wahała się powiedzieć: Tam crudele vix, aut ne vix quidem in hac Sacra Congregatione propositum fuit simile martyrium.